Kilka tygodni temu w napadzie szaleństwa kupiłam sobie cykl "Miecz Prawdy". Nie pierwszy tom na spróbowanie, tylko od razu komplet (bez prequeli), 15 sztuk. Była ładna promocja i nie chciałam ryzykować, że bardzo mnie wciągnie i będę potem rozpaczać, że chcę ciąg dalszy, a tu promocja już się skończyła, trzeba było kupić wcześniej itd. Takie są skutki kupowania ebooków - tylu papierowych książek po prostu nie dodźwigałabym do kasy.
Wczoraj zaczęłam czytać
Pierwsze prawo magii (
Goodkind Terry)
i... ojoj, oby fabuła szybko mnie wciągnęła! Bo z innymi aspektami na razie cieniutko. Przede wszystkim to jest kiepsko napisane. Proste, krótkie, urywane zdania zgrzytają mi w zębach. Pocieszam się tylko, że dłuższe zdanie też czasem się trafia i może dalej proporcje się poprawią. Drugi problem to bezsensowne zachowanie bohaterów. Nie będę powtarzać tego, co już zostało napisane: czytatka
Terry Goodkind, ukorzeniające się roślinki i wprowadź się do mnie, stary doskonale oddaje moje obecne wrażenia.
Nie poddaję się jeszcze, czytam dalej. Mam nadzieję, że wkrótce dowiem się, co w tej książce dostrzegli jej zachwalacze, których imion tu nie wymienię :P
EDIT 30.09.2016:
Pierwsze trzy rozdziały były trudne. Niezgrabnie napisane, często nielogiczne, z narracją na poziomie "Eragona". Chyba w czwartym pojawiło się światełko nadziei na coś lepszego, mniej więcej od szóstego dawało się czytać bez większych zgrzytów. Fabuła mnie zaciekawiła, a opisy się poprawiły, chociaż fragmenty dotyczące uczuć i przemyśleń głównych bohaterów o sobie nawzajem nadal uderzały sztucznością. Całe szczęście, że Goodkind nie pisze romansów, bo nie dałoby się ich czytać.
Mniej więcej w połowie książki nastąpiło bum! Akcja przyspieszyła, wsysając mnie do Midlandów i D'Hary, niezdarne opisy uczuć gdzieś zniknęły (może dlatego, że Kahlan opowiedziała Richardowi co nieco i już nie było nad czym dumać), no po prostu wreszcie była to świetna powieść. Skończyło się lekko zarwaną nocą :) Styl Goodkinda nadal mnie nie zachwyca (pod koniec książki znowu trochę powywracałam oczami), ale fabuła to wynagradza.
Gdybym mogła wyrzucić z pamięci pierwsze rozdziały, postawiłabym "Pierwszemu prawu magii" piątkę. Jednak jakoś muszę odnotować tę początkową udrękę, więc będzie 4,5. Za to zaczęłam już "Kamień łez", a że tu akcja nie zawiązuje się od początku, powinno być lepiej.
Muszę przyznać, że urzekło mnie brzmienie pierwszego prawa magii (chociaż już wieczne rozwodzenie się Zedda nad tym, jak to Richard wspaniale go używa i jak nikt inny by tego nie potrafił, trochę mnie irytuje). Ciekawe, jakie jest drugie...
EDIT 18.10.2016:
Kamień łez (
Goodkind Terry)
rzeczywiście trzyma poziom końcówki pierwszego tomu i jest pozbawiony największej jego wady, czyli niezgrabnego rozpoczęcia. Nieco zniecierpliwił mnie fakt pojawienia się kolejnych kobiet z magicznymi obrożami, ale już sama koncepcja Sióstr Światła i Pałacu Proroków to wynagrodziła. Wątek związany ze Starym Światem wciągnął mnie nieco bardziej niż wojenne wyczyny Kahlan, ale cała fabuła jest świetna i choć w pewnej mierze przewidywalna, to okraszona drobnymi, lecz atrakcyjnymi niespodziankami (chociażby tożsamość Proroka). Czytało mi się tak dobrze, że rozważałam nawet ocenę 5,5. Zrezygnowałam jednak z tej połówki, bo autor nadal niespecjalnie sobie radzi z opisami miłosnych rozterek bohaterów, a w zakończeniu trochę przesadził z lukrem.
Bractwo Czystej Krwi (
Goodkind Terry)
przeczytałam w zaledwie kilka dni, dzięki wolnemu weekendowi i dzisiejszej wieczornej awarii prądu (bez komputera pracować się przecież nie da, a czytnik ma dobrą baterię i podświetlenie :] ). Ten tom zrobił na mnie największe wrażenie z dotychczas przeczytanych.
Po pierwsze, wreszcie pojawia się czarny charakter z prawdziwego zdarzenia. No bo taki Opiekun niby jest straszny, ale albo siedzi za zasłoną, albo połyka cały świat. Świata musi wystarczyć jeszcze na kilkanaście tomów, więc tego jegomościa nie ma co traktować poważnie. Rahl Posępny to po prostu przerysowany worek treningowy dla Richarda. Natomiast Jagang... o tak, to jest wróg, który sprawia, że ciarki przechodzą mi po plecach.
Ogromnie podobały mi się próby manipulowania proroctwami. Już w poprzednim tomie były nakreślone podstawowe informacje: że choć proroctwa mogą pomóc podjąć właściwe decyzje, to są niejasne, można je interpretować na różne sposoby, a ponadto tworzą ogromną sieć współzależności, której nikt nie jest w stanie ogarnąć. Mające miejsce w "Bractwie Czystej Krwi" usiłowania rozszyfrowania proroctw i popchnięcia wydarzeń w korzystne rozgałęzienie to istny taniec na ostrzu noża: działanie wprost czy zdradzenie zbyt wiele osobom mającym stać się narzędziem proroctwa niechybnie doprowadzi do katastrofy, więc można zaledwie czasem coś popchnąć, a coś pociągnąć, nigdy nie wiedząc, czy zbliża się do celu, czy właśnie od niego oddala. A w końcu i tak się pewnie okaże, że interpretacja proroctwa była błędna, a jego narzędzia niepoprawnie zidentyfikowane. Mimo to wpłynięcie na losy świata dzięki znajomości proroctwa jest jak najbardziej możliwe.
Wreszcie kwestia, która we wcześniejszych tomach kulała, czyli opisy wewnętrznych przeżyć bohaterów. Tutaj Richard i Kahlan są w miarę pewni swoich wzajemnych uczuć, za to na pierwszy plan wysuwają się emocje Poszukiwacza, który musi samodzielnie opracować i wdrożyć plan obrony przed Imperialnym Ładem. Przyjaciele są daleko, ufać nie może nikomu, bo wrogom udaje się przeniknąć nawet do jego najbliższego otoczenia. Richard nie ma ani wiedzy o Midlandach, ani doświadczenia w polityce. Ma tylko swój dar, którego w dodatku nadal w pełni nie rozumie i którego nie kontroluje. Opiera się na intuicji, robi, co uważa za właściwe, ale wciąż zastanawia się, czy nie wtrąca właśnie świata magii w otchłań zagłady. Jego samotność, bezradność, poczucie osaczenia przejmują do głębi. Po raz pierwszy udało się Goodkindowi naprawdę mnie poruszyć czymś, co dzieje się w psychice bohaterów.
Jest jeszcze wiele innych, drobniejszych elementów, które mnie zachwyciły: historia mriswithów i chimer (teraz domyślam się, dlaczego właśnie one strzegły jaja w pierwszym tomie), wysypka Richarda, sylfa, czar Alrica Rahla (jakże inaczej brzmią teraz słyszane już dawno modły do lorda Rahla!), test rozróżniający Siostry Światła i Mroku (że też sama na to nie wpadłam). Lubię, kiedy kawałki układanki wpadają na właściwe miejsca i nagle okazuje się, że pozornie nieważny szczegół z początku opowieści nabiera wielkiego znaczenia.
Popisałam sobie, zastanowiłam się przy okazji, więc teraz idę przerobić niebacznie wystawione 5,5 na szóstkę. A od jutra czytam kolejny tom :)
EDIT 28.10.2016:
Świątynia Wichrów (
Goodkind Terry)
cechuje się przede wszystkim dramatyzmem: zaraza zbierająca ogromne żniwo, szczególnie wśród dzieci, upadek Renwoldu, rozdzielenie Kahlan i Richarda, odejście i powrót tego ostatniego... Goodkind bez przerwy gra na emocjach czytelnika i robi to dobrze. Pokazuje też, że potrafi nieźle mylić tropy. Sprawił, że zwątpiłam na chwilę w Nathana (co wyznaję teraz ze wstydem i wyrzutami sumienia), na pewien czas porzuciłam też prawidłową teorię dotyczącą tożsamości seryjnego mordercy. Nie do końca przekonuje mnie pomysł, że można z powodu ciemności nie rozpoznać w bezpośrednim kontakcie dobrze znanej i kochanej osoby, ale niech będzie: powiedzmy, że wpajane od dzieciństwa przekonanie, że nie może zaznać pełni szczęścia, przytępiło zmysły Kahlan bardziej niż ciemna noc.
Podobnie jak w poprzedniej części, sporo wydarzeń z początku cyklu nabiera tu nowego znaczenia. Kiedy wypłynęła sprawa skarbu Jocopo, zaczęłam intensywnie się zastanawiać, ile tomów autor miał już ułożonych w głowie, kiedy zaczynał pisać pierwszy. Bo chyba nie jest możliwe, żeby "sklejał" je ze sobą na bieżąco. No cóż, poczytam dalej i zobaczę, dokąd będą sięgać powiązania. A książkę oceniłam na 5.
Dusza ognia (
Goodkind Terry)
- to się nazywa ostre wyhamowanie akcji. Przez większość tego tomu nic się nie dzieje. Znani już bohaterowie podróżują i rozmyślają, a nowi siedzą w miejscu i intrygują. I wcale nie jest to nudne! Ustrój społeczny Anderithu i historia, która doprowadziła do jego ustanowienia, są fascynujące. Intrygi ludzi władzy raczej nie zaskakują, ale gwiazdą dotyczącego ich wątku jest Dalton Campbell. To chyba najlepsza kreacja spośród wszystkich dotychczasowych bohaterów cyklu. Przerażająco skuteczny, nieludzko bezlitosny, morderca, a mimo to wzbudza sympatię. Co za szkoda, że nie urodził się w innym miejscu lub czasie! Może wtedy wykorzystałby swoją ogromną inteligencję i determinację po stronie dobra. A tak - niestety, nie ma szans na szczęśliwe zakończenie. W dodatku skoncentrowany na swoim głównym celu nie zauważa, że cała reszta jego życia zaczyna walić się w gruzy. A kiedy już to dostrzeże, pokazuje, co to jest zemsta z klasą (sama nie wierzę, że to piszę). Kapitulacja z klasą zresztą też. Dalton Campbell do samego końca wzbudza szacunek. Naprawdę mi żal, że jego historia nie mogła wyglądać inaczej.
"Dusza ognia" jest jedną z nielicznych chyba książek, które pozwalają odpowiedzieć na pytanie "o czym to jest?" bez odnoszenia się do fabuły. Otóż opowiada ona o ludziach, którzy z własnego wyboru zostają niewolnikami. Robią tak z różnych powodów: ze strachu, głupoty, przyzwyczajenia, lęku przed odpowiedzialnością za swoje życie. Skutki są w każdym przypadku opłakane. Trzykrotne powtórzenie tego motywu (Siostry Światła, dawni Hakeni, współcześni mieszkańcy Anderithu) pokazuje, jak ważne dla autora było to zagadnienie. I skłania do przemyśleń.
Patrząc wstecz, stwierdzam, że Goodkind wyjątkowo dobrze zaplanował "Miecz Prawdy". Czytając cykle tego typu, mam czasem wrażenie, że bohaterowie magicznie przyciągają problemy: w każdym tomie z nowego kierunku nadlatuje nowe zagrożenie. Trochę jak w "Czarodziejce z Księżyca", gdzie w każdym z kolejnych kilkudziesięciu odcinków pojawia się nowy demon, którego trzeba pokonać w taki sam sposób, jak wszystkie poprzednie. Tutaj natomiast mamy bardzo ścisłe związki przyczynowo-skutkowe: udało się pozbyć Rahla, ale w efekcie Opiekun wychodzi bardziej na powierzchnię; udało się spacyfikować Opiekuna, ale otworzyła się przy tym droga dla Jaganga; zaraza została opanowana, ale wymagało to uwolnienia demonów. Podoba mi się to i ładnie współgra z ideą ponoszenia odpowiedzialności za swoje czyny.
Ten tom oceniłam na 5,5 i widzę, że jest to moja biblionetkowa ocena numer 2500 :)
EDIT 6.11.2016:
Gdybym wcześniej nie wiedziała, że Goodkind był zafascynowany książkami Ayn Rand,
Nadzieja pokonanych (
Goodkind Terry)
uświadomiłaby mi to z całą mocą. Wydarzenia w Starym Świecie, zwłaszcza wspomnienia o dzieciństwie Nicci, nie są nawet nawiązaniem, ale próbą napisania tego samego jeszcze raz. Wypowiedzi zwolenników Ładu są praktycznie żywcem skopiowane z powieści Rand. I właśnie wtórność jest moim pierwszym zarzutem dotyczącym tej części książki. Rozumiem, że Goodkind chciał przedstawić zasady obiektywizmu tak jak podziwiana przez niego autorka, ale czy nie mógł włożyć w to więcej od siebie? Nie dało się wymyślić chociażby nowych obszarów, w których ukazywałby się bezsens ideologii Ładu i skuteczność podejścia Richarda? Musiał być przemysł żelazny plus transport, jak w "Atlasie zbuntowanym", i rzeźba z architekturą, jak w "Źródle"? Jestem rozczarowana, liczyłam na coś świeższego. Do tego dochodzi jeszcze powtarzanie motywów z poprzednich tomów: dlaczego Richarda ciągle uprowadzają jakieś kobiety? Całe szczęście, że chociaż tym razem obeszło się bez obroży.
Drugi zarzut wynika z pierwszego: podobnie jak w przypadku Rand, to wszystko jest zbyt przerysowane. Mogę uwierzyć w prostaczków bezkrytycznie przyjmujących obietnice Ładu oraz w zdemoralizowanych przywódców, którzy głoszą pewne hasła dla własnej korzyści, a tylko udają idealistów. Ale nie przekonuje mnie matka Nicci i jej towarzystwo, ludzie o niezerowej inteligencji, którzy uważają, że sensowne jest rozdawanie garściami złota bezdomnym przestępcom, a każdy czyn tychże jest usprawiedliwiony ich biedą. Sama Nicci to już w ogóle kuriozum. Jasne, pranie mózgu w dzieciństwie, być może magicznie wspomagane, mogło spowodować wielkie szkody w jej sposobie postrzegania świata, ale ta kobieta miała 180 lat, żeby się trochę zastanowić.
Żal mi trochę niewykorzystanego wątku czarownika. Spodziewałam się, że skoro czarownicy pojawiają się równie rzadko jak Nawiedzający Sny czy czarodzieje wojny i w inny sposób posługują się magią, to pokonanie brata Nareva będzie trudnym zadaniem i trochę czasu zajmie. A tu jeden niedziałający czar i jest już po wszystkim. Mam nadzieję, że jeszcze gdzieś u Goodkinda o czarownikach poczytam. A może jednak "zabili go i uciekł"?
Podsumowując: wad w tym tomie widzę sporo, więc oceną będzie... 5. Bo w warstwie fabularnej wszystko gra (wątek Kahlan jest tym razem całkiem udany), wycieczka po Starym Świecie jest interesująca, a filozofia obiektywizmu rzeczywiście została przedstawiona zgrabniej niż u Ayn Rand (no i Richard nie przemawia tak długo jak John Galt, ani nawet jak Howard Roark :) ).
EDIT 8.11.2016:
Filary świata (
Goodkind Terry)
wytrącają czytelnika z komfortu obracania się wśród znanych i lubianych postaci. 90% książki mija bez Richarda i Kahlan, inni znajomi pojawiają się tylko na chwilę i też sporo za połową tekstu. Główny wątek rozwija się jak w jednej z typowych odmian romansu: jest kobieta i dwóch starających się o nią mężczyzn, jeden dobry, drugi zły. Ciągnie ją do obu, wiąże się z tym złym, oczywiście przekonana, że jest on godny zaufania. Kiedy prawda wychodzi na jaw, ten dobry pojawia się ponownie, ratuje ukochaną i razem odjeżdżają w stronę zachodzącego słońca. Pod koniec książki już myślałam, że nie będzie standardowego finału, bo "ten dobry" był z pozoru zbyt daleko od centrum akcji, ale jednak rycerz na białym koniu (czy raczej na wozie zaprzężonym w siwe konie z czarnymi grzywami i ogonami) dojechał na miejsce i odegrał przeznaczoną sobie rolę. Ten wyświechtany schemat daje się wciąż zrealizować zgrabnie i z pewną dozą świeżości ("Kraina lodu"!), ale do "Miecza Prawdy" niezbyt mi to pasuje. Książkę ratuje postać Jennsen, która urzeka swoim zdrowym rozsądkiem. Polubiłam ją, trzymałam za nią kciuki, i cieszę się, że jeszcze się z nią spotkam.
Niestety, Jagang w tym tomie traci fason. Przecież on miał być piekielnie inteligentny! A tutaj zachowuje się jak prymitywny przygłup. Mam nadzieję, że to tylko chwilowe pogorszenie formy spowodowane szokiem po śmierci brata Nareva i wolą autora, by imperator nie przyćmiewał wysuwającego pazurki Opiekuna. Ocena książki: 4,5.
EDIT 20.11.2016:
Bezbronne imperium (
Goodkind Terry)
przebrnęłam mniej więcej do jednej czwartej, a potem po prostu musiałam odłożyć i przeczytać coś innego, żeby zebrać siły na ciąg dalszy. Nie chodzi nawet o to, że w pierwszej części książki nic się nie dzieje - Goodkind już mnie do tego przyzwyczaił, chociaż tym razem nic jest wyjątkowo "nicowe". Wykończyło mnie wałkowanie po raz kolejny doskonale już znanych mi z poprzednich tomów faktów. Właściwie takie przypominanki w przypadku cyklu, którego części ukazują się w kilkuletnich odstępach, można uznać za uprzejmy ukłon w stronę czytelnika. Taki np. Martin niczego nie przypomina i w efekcie, żeby dogłębnie zrozumieć bieżący tom sagi, trzeba ponownie czytać wszystkie poprzednie - to bywa denerwujące. Ale należałoby przy przypominaniu zachować jaki taki rozsądek. Podsumowanie wydarzeń - jasne, ale kilka stronic tłumaczenia, kim są spowiedniczki, Matka Spowiedniczka, i na czym polega ich moc? No bez przesady, tego akurat chyba nie da się zapomnieć. Zresztą nie jestem pewna, czy autor faktycznie martwił się ulotną pamięcią czytelników, czy też z lubością opisywał to, na co miał ochotę. Bodajże w "Nadziei pokonanych" opis tego samego ubioru Zedda pojawiał się chyba pięciokrotnie, za każdym razem obejmując wszystkie szczegóły, a zwłaszcza rozróżnienie elementów ozdobionych srebrnym i złotym brokatem. To chyba przejaw upodobań Goodkinda i niczego innego.
Do czytania wróciłam po odpoczynku z nowymi siłami, ale jeszcze przez spory kawałek było ciężko. Przemowy Richarda do Bandakarczyków są zupełnie niestrawne (John Galt pozdrawia, ponownie), akcja pełznie jak kulawy ślimak. Jak zwykle, końcówka wypadła znacznie lepiej niż początek, zawyżając moją ocenę (4,0). Po stronie plusów po raz kolejny mogę wymienić konsekwentną logikę, z jaką rozwija się cały cykl: w poprzednim tomie pojawiły się filary świata i ich historia, w tym trzeba się zmierzyć z jej następstwami. I nawet kózka Jennsen okazuje się bardzo istotna (ciekawe, czy Goodkind wiedział, do czego ją wykorzysta, już kiedy zaczynał pisać "Filary świata"). Slide jako główny przeciwnik spisuje się nieźle. Mam nadzieję, że w czasie kiedy to on koncentrował się na Richardzie i Kahlan, Jagang złapał drugi oddech i w kolejnym tomie zaprezentuje coś potwornego.
EDIT 28.12.2016:
Pożoga (
Goodkind Terry)
jest książką nietypową dla Goodkinda, bo zamiast powolnie się rozkręcać, zaczyna się od trzęsienia ziemi (no, prawie). Jednak to nie początek jest najlepszy, tylko to, co dzieje się dalej. Powraca klimat osaczenia, który tak spodobał mi się w "Bractwie Czystej Krwi". Tym razem osamotnienie Richarda jest jeszcze dużo głębsze, bo nikt nie wierzy w prawdziwość jego wspomnień o wydarzeniach, które zniknęły z pamięci wszystkich innych ludzi. W końcu sam zaczyna wątpić w swoją poczytalność, a przyjaciele próbują go "uleczyć" (brrrrrr). Świetnie wyszła też zmiana charakteru Ann (a także, w mniejszym stopniu, innych postaci) pozbawionej wspomnień o Kahlan. Możliwe, że postrzegam tę metamorfozę jako silniejszą niż w rzeczywistości, bo wcześniej wytworzyłam sobie wyidealizowany obraz ksieni, ale tak czy tak - jest super. "Pożogę" oceniłam na 5,5.
Fantom (
Goodkind Terry)
pod względem fabularnym jest bardzo udany: druga potężna wiedźma, powrót Rachel (i Violet!), tak lubiane przeze mnie nawiązania do wydarzeń z wcześniejszych części (wykorzystać w dziesiątym tomie cyklu ognik z epizodu z tomu pierwszego i zrobić z tego filar całej historii - mistrzostwo!), spotkanie Sióstr Mroku z Jagangiem (które zlikwidowało wcześniejszą pozorną sprzeczność/niekonsekwencję, biedna głupiutka Ulicia, hahaha!), zakończenie dające doskonały punkt wyjścia dla kolejnego tomu. Bardzo podobało mi się też stopniowe odkrywanie historii Baraccusa i Magdy Searus, które zaczęło się chyba już w "Pożodze" (aż sobie dokupiłam "Pierwszą Spowiedniczkę"). W beczce miodu są jednak dwie łyżki dziegciu. Pierwsza z nich to męczące, nachalne wtłaczanie czytelnikowi Goodkindowej filozofii. Ile razy można w kółko tymi samymi słowami pisać o sprzecznościach w ideologii Ładu, jego nienawiści do życia, faktycznej drogocenności życia i o tym, jak przecudowny Richard uświadomił ją tym i owym. Druga to kiepskie stylistycznie opowiadanie Jebry o życiu pod rządami Ładu. Kobieta przeżyła koszmar, widziała potworne rzeczy, ma głęboką traumę i opowiada o tym wszystkim przez kilka rodziałów zupełnie beznamiętnie. Buduje długie, wielokrotnie złożone zdania, używa wyszukanego słownictwa, nie zająknie się, właściwie recytuje. Autor co kilka stron wtrąca komentarze, że Jebra załkała, gwałtownie wciągnęła powietrze, spojrzała "niczym z głębi szaleństwa", ale sama jej opowieść zupełnie z tym nie współgra. Jak dla mnie - partactwo. Zatem skończyło się na ocenie 4,5 (miało być gładkie 4, ale tradycyjnie drugie pół książki było lepsze niż pierwsze).
Spowiedniczka (
Goodkind Terry)
zgrabnie kończy cały cykl. Autor sprawnie sprowadza wszystkich najważniejszych bohaterów w jedno miejsce, przywołuje smoki i chimery, stopniuje napięcie, dorzuca trochę dramatyzmu (chociaż każdy chyba domyślił się, że i jak Kahlan będzie chroniona przed efektem przedwiedzy przy odczynianiu chainfire). Richard robiący karierę jako zawodnik Ja'La z nie do końca zrozumiałych dla mnie przyczyn ciągle kojarzył mi się bardzo z Kaladinem z "Archiwum Burzowego Światła". Może na zasadzie siedzenia w klatce i tworzenia drużyny ze współwięźniów. Po raz kolejny świetnie wykorzystany jest wątek z wcześniejszych tomów (Błotni Ludzie). Zakończenie... hm, nie do końca mnie przekonuje, skonstruowane trochę na zasadzie deus ex machina. Na Richarda spływa oświecenie, może zrobić autorskie czary-mary i nagle wszystko inne staje się niepotrzebne. Z drugiej strony patent z "Księgą Opisania Mroków" był niezły (nie zorientowałam się sama), a Jaganga pozbyto się dokładnie tak, jak należało. Ocena 5,0.
EDIT 17.02.2017:
Życie bez imperatora Jaganga to już nie to samo. Kolejne 4 tomy historii Richarda i Kahlan przeczytałam z przyjemnością (tak mocno wciągnęłam się w ten świat, że łyknęłabym wszystko na jego temat), ale nie da się ukryć, że nie trzymają wcześniejszego poziomu.
Wróżebna machina (
Goodkind Terry)
zaczyna się nieźle, ludzie bezsensownie domagający się wiedzy o proroctwach wprowadzają nastrój frustracji, który podobał mi się już w kilku wcześniejszych tomach. Historia stopniowo się rozwija, aż tu nagle autor postanawia zakończyć książkę: raz-dwa-trzy i bieżący wróg zostaje błyskawicznie pokonany w zaskakujący sposób, jak zwykle dzięki temu, że coś nagle Richarda olśniło.
Trzecie Królestwo (
Goodkind Terry)
to powieść, w której praktycznie nic się nie dzieje. Bohaterowie idą i idą, i idą. No i są żywe trupy w różnych odmianach. Powrót imperatora Sulachana miał być chyba dramatyczny, ale nie jest.
Skradzione dusze (
Goodkind Terry)
męczą udawaniem, że zachowanie Ireny jest zagadkowe. Każdy w miarę przytomny czytelnik zrozumie od razu, z czego ono wynika. Końcówka niby przejmująca, ale przecież wiadomo, co będzie dalej: zabili go i uciekł.
Serce wojny (
Goodkind Terry)
fabularnie jest najlepsze z tych czterech książek. Najbardziej spodobały mi się końcowe wyjaśnienia Richarda z cyklu "jak zrobiłem to, co zrobiłem". Już widzę minę słuchającej tego wszystkiego Nicci. Efekt komiczny raczej nie był zamierzony, ale i tak jest urzekający. Równoważy trochę nadęte i kiczowate teksty o Sercu Wojny tłumaczące, jak to Richard jest jeszcze bardziej wybrańcem niż wcześniej. "Trzecie Królestwo" oceniłam na 4,0, resztę na 4,5. Przede mną jeszcze prequele cyklu, ale najpierw znowu zrobię sobie trochę przerwy.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.