Dodany: 26.11.2008 23:23|Autor: cordelia
Weneckie non sequitur
Wystawienie ulubieńcowi oceny zaledwie dobrej to rzecz wymagająca omówienia. Tą recenzją chcę poniekąd usprawiedliwić ją, zarówno przed cieniem ulubieńca, jak przed samą sobą, a zarazem uprzedzić tych, którzy sięgną po ten esej Brodskiego, że nie należy zniechęcać się, gdy dobrze zapowiadający się wątek romansowy nagle urwie się bez żadnej nadziei na wznowienie, pozostawiając nas w pierwotnym chaosie wspomnień i myśli, których różnorodność, liczba, a przede wszystkim ulotność przywodzą na myśl refleksy ostatnich promieni słońca zachodzącego nad weneckim Canale Grande.
„Znak wodny”, esej inspirowany Wenecją – miastem, które autor przez wiele lat miał zwyczaj odwiedzać każdej zimy – Brodski napisał w 1989 roku, siedem lat przed śmiercią, w tym okresie twórczości, w którym bardziej niż poetą piszącym po rosyjsku był już eseistą piszącym po angielsku. I to eseistą, który nie mógł narzekać (i skądinąd nie narzekał) na niedostatek, prześladowania czy brak uznania, odkąd wszystkie te problemy niczym za dotknięciem różdżki czarnoksięskiej, acz nie bez pomocy przyjaciół, zniknęły po jego przymusowej emigracji na Zachód, a ostatnim gwoździem do ich trumny była przyznana mu w 1987 roku Nagroda Nobla. Czyżby zatem skutkiem wyższej jakości życia była niższa jakość pisarstwa? Nawet jeśli tak, umiarkowaną zdolność „Znaku wodnego” do wzbudzenia mojego entuzjazmu bardziej jestem skłonna przypisywać nierównej formie autora, poszukiwaniom twórczym, a przede wszystkim temu, że esej został napisany po angielsku. Pisanie w obcym języku zawsze wiąże się z przyjęciem nieco innych, obcych kategorii myślenia, a niektórych rzeczy – o czym wie chyba każdy tłumacz literatury – po prostu nie da się przełożyć. Po lekturze „Znaku wodnego” odnoszę wrażenie, że do takich rzeczy należą uczucia, które w rosyjskim poecie budzi włoskie miasto.
„Znak wodny” jest zdecydowanie anglosaski w stylu i tonie, na których powściągliwe wyrafinowanie tu i ówdzie daremnie usiłuje przełożyć się słowiańska uczuciowość, tak wiele uroku dodająca niektórym utworom poetyckim Brodskiego, takim jak choćby „Wielka elegia dla Johna Donne’a” czy „Część mowy”. Mamy tu nawet, ku memu zdegustowaniu, porównania niczym z listy dialogowej hollywoodzkiego filmu: „Razem wzięte, budynki te wyglądają jak Albert Speer [główny architekt Trzeciej Rzeszy – przypis mój] posilający się pizzą capriccioso”[1], pisze Brodski o hotelu Bauer Grünewald i sąsiadującym z nim kościele San Moisé. Gdzie indziej, cytując własną odpowiedź udzieloną rozmówcy zdziwionemu nietypową porą jego weneckich eskapad, przyrównuje zimową Wenecję do Grety Garbo w basenie pływackim[2], być może przemawiając w ten sposób do amerykańskich czytelników, lecz, z całym podziwem dla boskiej Grety, nieco nadwerężając moją gotowość do wybaczenia mu chwil literackiej słabości. A jeśli wybaczam mu je mimo wszystko, nie zmienia to mojego odczucia, że próby upodobnienia się do kogoś, kim się nie jest, zawsze wypadają trochę sztucznie. Biorąc zatem pod uwagę spostrzeżenie Jamesa McNeilla Whistlera, że dzieło jest ukończone dopiero wtedy, kiedy znika zeń wszelki ślad wysiłku[3], „Znak wodny” wydaje się wymagać dopracowania.
Oczywiście nie należy spodziewać się, że dopracowanie nastąpi, nie pozostaje zatem nic innego, niż przyjąć esej takim, jakim jest. I, mimo wszystko, przeczytać w całości tę króciutką książeczkę – nieco ponad sto stron w formacie kieszonkowym – której uważna lektura wymaga jednak więcej czasu i wysiłku niż zwykle potrzeba w przypadku rzeczy tej długości. Dlaczego warto? Bardziej niż dla szczegółowych opisów zimowej Wenecji, których czytelnik znajdzie w „Znaku wodnym” ilości śladowe, warto zrobić to dla impresji (takich jak porównanie miasta w niedzielny ranek, kiedy wypełnia je dzwonienie wszystkich kościelnych dzwonów, z porcelanowym serwisem do herbaty), które nie pozwalają zapomnieć, że autor jest poetą (skądinąd chętnie, w innych esejach, wyrażającym swą pogardę dla prozy).
Gdzie indziej jednak ta sama okoliczność zamiast miodem na serce czytelnika, może stać się dla niego utrapieniem. Każdy chyba zna towarzyszące czytaniu poezji trudności ze zrozumieniem, co właściwie poeta miał na myśli. Podobnie w „Znaku wodnym” niejedno może wydać się niejasne, na przykład do dziś stanowiący dla mnie zagadkę związek logiczny między zdaniami: „Bosfor nakładał się na Adriatyk i nie sposób było odróżnić, która fala do czego należy” i „Od architektury do tego – droga była naprawdę długa”[4]. Niech Bóg strzeże nas od poetów przemawiających prozą, ciśnie się na usta czytelnika zrozpaczonego zasadą „niewynikania” (non sequitur), do której stosowania autor, uprzedzając zarzuty, przyznaje się sam, powołując się na podobną regułę rządzącą snami i na słowa Anny Achmatowej: „Włochy [...] to sen, który powraca do końca życia”[5].
Jak we śnie zatem tu i ówdzie pojawiają się bardziej lub mniej niespodziewane refleksje, a wobec braku możliwości wyjaśnienia sprawy u źródła pozostaje wierzyć, że non sequitur nie jest tu zwykłym nonsensem i że w stanie bardziej wyczulonej świadomości znaczenie niektórych trudnych do zrozumienia fragmentów byłoby równie jasne dla czytelnika, jak dla autora. Tak czy inaczej, właśnie te „nieuczesane” myśli zainspirowane przez Wenecję są – co zresztą jest naturalne, jako że mamy do czynienia z esejem – największym atutem „Znaku wodnego”. Na szczęście miejsca zagadkowe nie są nazbyt liczne i z potoku myśli można wyłowić wiele rzeczy całkiem jasnych i przystępnych, jak chociażby koncepcja, że „Bóg to czas [...], a woda jest obrazem czasu”[6] (z czego wynikałoby, że woda jest obrazem Boga) czy związany z nią jakże poetyczny sposób spędzania nocy sylwestrowej w pobliżu wody i rozglądania się za „obłokiem albo grzebieniem fali, który uderzy o brzeg o północy”[7]. Nie traćcie zatem nadziei, wy, którzy wstępujecie w ten nurt: gdy dobrze się przyjrzeć, niejedną piękność można dostrzec w tym bardzo szczególnym, bo mocno przetworzonym przez umysł poety i intelektualisty, portrecie miasta, które było w jego oczach „najbliższym współzawodnikiem Raju”[8].
---
[1] Josif Brodski, „Znak wodny”, tłum. Stanisław Barańczak, wyd. Znak, 1993, s. 102.
[2] Tamże, s. 80.
[3] James McNeill Whistler, „The Gentle Art of Making Enemies”.
[4] Josif Brodski, op. cit., s. 72.
[5] Tamże, s. 95.
[6] Tamże, s. 36.
[7] Tamże, s. 37.
[8] Tamże, s. 18.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.