Dodany: 21.08.2016 16:15|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Tu, na przedmieściach


Do tej książki – wiedząc, że jej autorzy należeli do grupy wyraźnie lewicujących literatów i że wśród jej bohaterów znajdują się osoby czynnie zaangażowane w ruch robotniczy – można podejść w dwojaki sposób: albo ominąć ją ze wzgardą, albo zbagatelizować niebezpieczeństwo skażenia niemodną ideologią i zaryzykować poznanie środowiska, jakiego już nigdy i nigdzie nie zobaczymy.

Druga połowa lat 20. Wincenty Wietrakowski, drobny przedsiębiorca (aktualnie pośrednik w handlu nieruchomościami, ale kim on już nie był!), kupuje okazyjnie zapuszczony domek na przedmieściach Warszawy. Zwłaszcza jego żona, udręczona wieloletnią tułaczką po wynajmowanych mieszkaniach, podczas której pochowała kilkoro dzieci, wiele sobie po tej przeprowadzce obiecuje: skrawek własnej ziemi to swego rodzaju nobilitacja dla całej rodziny, ale dla niej samej przede wszystkim zapowiedź jakiejś stałości, której w tym wieku i po tylu przeżyciach wreszcie potrzebuje. Osiemnastoletni Ryś, jedyny, który się z potomstwa Wietrakowskich uchował, widzi w nowym domu szansę na lepszą przyszłość, bo lokal jest na tyle duży, by można w nim było prowadzić własny interes. A że znajdujący się nieopodal sklepik systematycznie podupada, młody Wietrakowski postanawia stworzyć dla niego konkurencję. Starsza o parę lat córka sąsiadów, Lodzia Grzyboniówna, staje się nie tylko wybranką jego serca, ale i cennym wsparciem w tym przedsięwzięciu. Niestety, dobra passa nie trwa długo; w kraju panuje kryzys, robotnicy tracą pracę, a drobni przedsiębiorcy plajtują [„(…) do niedawna jeszcze była herbaciarnia Amalii Kaczor, a ta herbaciarnia zrobiła się ze sklepu z trykotażami Anny i Marii Pszczoła, odkąd im sodowiarnię zlicytowano, i w tej sodowiarni jest teraz kiosk z gazetami i papierosami…”[1]]. Wielu ludzi zaczyna wierzyć, że receptą na biedę i bezrobocie są myśli przekazywane w zakazanych książkach i ulotkach; równość i sprawiedliwość stanowią tak atrakcyjną alternatywę, że niejeden odda za nie życie, nie zakosztowawszy ich ani odrobiny. Świat zaś, tak czy owak, toczy się dalej. Ludzie rodzą się i umierają, wprowadzają i wyprowadzają, a wozy, czy to z cegłą, czy z innym ładunkiem, jadą, póki jest ktoś, kto transportu potrzebuje…

Wbrew temu, czego by się można spodziewać, „Jadą wozy z cegłą” wcale nie są rażącym okazem socjalistycznej propagandy. To po prostu realistyczny obrazek przedstawiający codzienność tych grup społeczeństwa, których istnienia dotąd nie zauważała większość powieściopisarzy (popatrzmy na światową klasykę z XIX i początków XX wieku: na palcach można policzyć twórców czyniących bohaterami swoich utworów chłopów, służbę domową, górników czy robotników z cegielni. Dickens, Hugo, Reymont, Zola, Prus – owszem; ale obok nich całe rzesze autorów zdających się wyznawać pogląd, że nisko urodzeni godni są figurować w literaturze na tych samych prawach co, powiedzmy, konie; fornal, szwaczka czy szewc mogą się pojawić, ale raczej jako elementy tła, a uczucia, a marzenia, a dylematy moralne – to już nie ich domena…).

Tu, na przedmieściach, zakochani nie piszą przez całe miesiące listów na perfumowanym papierze, nie wyznają sobie miłości słowami wielkich poetów – tylko tak: „Odsunęła twarz od jego piersi i odgarnęła włosy z czoła. Patrzy. Mokrą ma całą twarz od łez. – Ach, Rysiek, Rysiek, Rysiek…”[2] – zaś refleksje na temat zrządzeń losu, w treści nie płytsze niż hrabiowskie czy inteligenckie, podsumowuje się o wiele prostszymi słowami: „Mnie tylko tak dziwi, tak dziwi, że gdyby nie tamto głupstwo, takie głupstwo, to przecież wszystko byłoby dzisiaj inne… (…) Wcale nie chciałam iść wtedy na zabawę, no i gdybym nie poszła, to co?”[3].

Tu się nie marzy o podróżach, o tworzeniu piękna, tylko o tym, co mogłoby codzienny trud trochę złagodzić („Ach, gdybyż to mieć taczki!”[4]). Albo, bardziej perspektywicznie i bardziej nowocześnie, o tym, „co trzeba zrobić, żeby na świecie było lepiej”[5], choć czasem te myśli przyjmują ton zbyt patetyczny („Czyż nie warto dowiązać swojego życia do takiego wieńca? Czyż nie warto po to tylko żyć, żeby wpleść się purpurowym strumieniem w tamtą czerń więzienną i pomścić tamtą czerń?... unieśmiertelnić?...”[6]).

Tu się znosi wszystko, co los da – i bankructwo, i kalectwo, i śmierć najbliższych. Nie zażywa się trucizny z żalu po utracie ukochanej, nie dostaje się zapalenia mózgu od listów z obelżywymi epitetami – może dlatego, „że widocznie jest łatwiej przeżyć taką rzecz sobą, niż myślą”[7]. Jeśli się ginie, to od konkretnej, choć rzadko konkretnie nazwanej, choroby albo z rąk strażników tego porządku, co się go chce obalić, zatykając na kominie czerwony sztandar.

Tu się zmarłym nie stawia nagrobków z rzeźbami z białego marmuru, obsypywanych przy każdej okazji pękami kwiatów; czasem zostaje tylko „mandolina Juliana”[8] albo „fotografia (…) nad komodą”[9], a czasem i to nie, tylko wspomnienia: „jak Adolf, co miał rok i pięć miesięcy, jak umarł na konwulsje, to znowu jak Zdzisiunio, który żył tylko trzy dni, albo jak Bogusław, co doczekał aż czwartego roku”[10]. Ale i żywym niekoniecznie poświęca się tyle troski, na ile pozwalają sobie tamci ludzie z dworków, pałaców i eleganckich kamienic. Synowa nie może dojść do siebie po porodzie? „A któraż to kobieta się nie nacierpiała? O ileż to ja gorzej miałam przy Adolfie, bo przecie o mnie nikt tak nie dbał (…) trzeciego dnia wstałam do dziecka, piątego wszystko robiłam, i dobrze…”[11]. Nastoletnia córka przewlekle choruje? „Ja mojej Stasi mówię: »Ty albo wyzdrowiej, albo umrzyj, bo tak kwękać, to nie da rady. Tylko mnie męczysz i siebie…«”[12]. Brutalne, to prawda. I smutne. Ale tak samo ludzkie, jak dylemat Hamleta.

Nie ma już tego świata, choć część z nas jeszcze pamięta go z opowieści dziadków czy pradziadków. Ale jest – w postaci tekstów takich jak ten – świadectwo, że życie w nim tak samo było godne utrwalenia, jak historie wielkich bitew i wielkich romansów. Tak samo pełne uczuć i doznań, choć niekoniecznie nazywanych po imieniu. A żeby go wiarygodnie przedstawić, autorzy (trudno powiedzieć, które z nich w jakim stopniu) naprawdę dobrze się postarali. Musieli, i to pewnie niejeden raz, widzieć to, co opisują, bo scen z cegielni czy z warsztatu krawieckiego wymyślić się nie da. Popatrzmy tylko, jak czeladnik Olek prasuje uszyte przed chwilą detale garnituru: „Żelazko zdjęte z ognia kołysze się nad stołem i spada ciężko. Raz! I jęknął stół, i drgnęła mokra szmata, drgnęła jak woda uderzona kamieniem i rozpuściła dym długim warkoczem, i przylepiła się wilgocią do żaru. Pije teraz gorącość. Pije duszkiem. Dość!... Jedna ręka odlepia wściekłe gorąco, druga ręka odciąga dymiącą ścierkę za róg, a oczy patrzą, czy patki równo leżą na miękkim suknie. (…) I znowu ręce układają na suknie do prasowania dwie popielate szmatki, podbite jaśniejszą podszewką, Znów palce łapią i wyciągają oporne boki, nie chcące leżeć za nic pod kątem prostym. A przecież kiedy się wszyje patki ponad kieszenie, to muszą leżeć gładko, równo, grzecznie, jak miękka blacha doskonale wycięta, o prostych brzegach, o rogach i nie spiczastych, i nie okrągłych, ale ściętych łagodnie i szczelnie zakrywających dziąsła podszewki”[13]. Choć momentami już nieco archaiczna jest ta ich polszczyzna, cały czas pozostaje piękna i dźwięczna, płynnie przechodzi ze stylu narracyjnego w bardziej potoczny, w którym relacjonowane są myśli bohaterów, i jeszcze potoczniejszy, wykorzystany w dialogach. Niektórych środków językowych mogliby im pozazdrościć poeci: „Twarz drzemiąca w ścisku otwiera zwolna oczy i rozgląda się siwym zmęczeniem spod kaszkietu. Tak, tak, to nie są oczy, to są dwa siwe, zamęczone konie”[14]; „Nakryci pachnącym pyłem słonecznym, płyną i płyną, a szklista powierzchnia wody układa się ciągle wokół szyi i ramion w płynące zakładki, fałdy i falbanki, klaszczące przyjemnym chłodem i znów rozpływające się w toń duszną, ciepłą i bezwładną”[15]. Szkoda, że ich zapomniano…



---
[1] Helena Boguszewska, Jerzy Kornacki, „Jadą wozy z cegłą”, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1953, s. 186.
[2] Tamże, s. 49.
[3] Tamże, s. 67.
[4] Tamże, s. 40.
[5] Tamże, s. 98.
[6] Tamże, s. 124.
[7] Tamże, s. 217.
[8] Tamże, s. 69.
[9] Tamże, s. 187.
[10] Tamże, s. 162.
[11] Tamże, s. 161.
[12] Tamże, s. 30.
[13] Tamże, s. 128.
[14] Tamże, s. 15
[15] Tamże, s. 61.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1734
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: misiak297 22.08.2016 21:29 napisał(a):
Odpowiedź na: Do tej książki – wiedząc,... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dziwię się, że Redakcja nie poleciła tak wspaniałego tekstu o nieznanej przecież książce.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 22.08.2016 21:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziwię się, że Redakcja n... | misiak297
No, ale wcześniej była Twoja recenzja, więc moja nie jest już specjalną nowością.
Użytkownik: margines 22.08.2016 23:18 napisał(a):
Odpowiedź na: Do tej książki – wiedząc,... | dot59Opiekun BiblioNETki
Też dziwię się, bo to świetna recenzja!

A i książka to „miód” dla „książkolubów”!:)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: