Dodany: 27.12.2009 03:37|Autor: A.Grimm

Recenzja nagrodzona!

Książka: Szumy, zlepy, ciągi
Białoszewski Miron

2 osoby polecają ten tekst.

Kuszenie codziennością


Po przeczytaniu "Pamiętnika z powstania warszawskiego" pisanego potłuczoną prozą w mojej głowie pozostał mętlik. Myślałem wtedy, że być może tak to powinno właśnie wyglądać. Warszawa się sypie, to i proza musi się sypać. Szybki oddech biegnących ludzi, słowa przerywane w pół z hukiem i na odwrót; jak tu rozciągnąć zdania, zwielokrotnić je? Nie ma na to czasu, miejsca, warunków. Z tego utworu nie zostało nic w mojej głowie oprócz powyższych ogólnych spostrzeżeń. Teraz, po przeczytaniu "Szumów, zlepów, ciągów", doszedłem do wniosku, że naturalnym środowiskiem dla takiego języka, jakim operuje Białoszewski jest codzienność. Powstanie warszawskie nie było zjawiskiem codziennym. Autor posłużył się tam narzędziami do opisu prozy zwykłego dnia, ale to się nie mogło udać, bo sytuacja była wyjątkowa. Oczywiście można (a może nawet należy) patrzeć na to jako na próbę, doświadczenie, eksperyment. W takim wypadku "Pamiętnik z powstania warszawskiego" jest dziełem ważnym i wartościowym. Gdyby nie powstał ,nie mógłbym go odnieść do "Szumów...", a tym samym docenić w pełni tego drugiego utworu, a właściwie zbioru utworków maluteńkich.

"Szumy, zlepy, ciągi" - juz sam tytuł sugeruje pewną mnogość. Chronologia jest zaburzona, brak wątku głównego, poszczególne zdarzenia pozostają bez związku ze sobą. Można by pomyśleć, że Białoszewski pozapisywał kartki, schował je do teczki, a potem wysypał na ziemię i podnosił o nic się nie troszcząc, aż narodziły się "Szumy...". Nie jest tak jednak. Mimo wszystko, jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało, są to jakieś zlepy i są to jakieś ciągi. Chaosu tutaj nie ma, czytając doświadczamy spójności. Na pewno przyczyną tego jest osoba pierwszosobowego narratora, który łączy wszystkie te drobinki w całość, na pewno też inne osoby pojawiające się wielokrotnie na kartach "Szumów...", ale także przedmioty, mieszkanie, topola za oknem. Nie fabuła i akcja skupiają to dzieło w spójną całość. Robi to przede wszystkim codzienność, proza dnia codziennego wszechobecna w "Szumach...".

Podczas czytania myślałem o Flaubercie, Prusie, Nałkowskiej, o różnych autorach i na myśl przychodziła mi kreacja (nie żebym czynił im z tego zarzut). Następnie porównałem do Białoszewskiego i dałem się złapać. Nie czyta się go łatwo; ta rwana proza przywodzi na myśl kocie łby. Można się o nią poobijać, męczy, dekoncentruje, ale są też momenty (czasami wystarczająco długie, żebym wyjść poza pojęcie "momentu"), kiedy się w nią wsiąka. I ja wsiąkłem, zachwyciłem się, pomyślałem sobie: "codzienność na papierze i jednocześnie ponad literaturą, a nie w niej, tak jakby bez cienia kreacji". Tutaj się złapałem naiwnie, bo i u Białoszewskiego jest miejsce na kreację. Jego język przecież "staje się". Czym innym są te wszystkie neologizmy, zabawne zrosty wyrazów, zdrobnienia itd., jeśli nie ożywianiem, podnoszeniem (uwznioślaniem - to byłoby za dużo powiedziane) codzienności? W niektórych fragmentach Białoszewski wręcz czaruje, upoetycznia prozę. Robi to jednak tak umiejętnie, że nie mówimy do siebie: magia, czary, oniryzm, deformacja, inne światy itp. Mówimy: codzienność. Można uwierzyć, że ona tak rzeczywiście wygląda. A może tak właśnie jest? Jak pisał Białoszewski: "niech nam się zdaje, to też przyjemność"[1].

Wracam jeszcze do języka. Bo nie jest też tak, że w pisaniu Białoszewskiego jest tylko miejsce na "stawanie się", ożywanie, a tym samym jakieś przekształcanie rzeczywistości. Czytając możemy sobie na początku pomyśleć: "zaraz, bez przesady, aż tak to nie mówimy", ale czy rzeczywiście? Mówimy częściej, niż by nam się mogło wydawać. Gdy próbuję przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz wypowiedziałem zdanie wielokrotnie złożone, mam problem. Z myślami jest o tyle gorzej, że mogę mówić już wyłącznie o sobie. I potwierdzam: moje myśli są najczęściej potłuczone, rwane, z pustkami. Białoszewski przeniósł tę świadomość na karty swojego dzieła. Gdy jeden z bohaterów formułuje wypowiedź na kilka linijek, narrator załącza komentarz: "Roman popada w swoje prędkie mówienie dużo"[2], aby zaznaczyć wyjątkowość tego zjawiska.

Inną sprawą jest stosunek Białoszewskiego do otaczającej go rzeczywistości i w ogóle Miron jako taki. Autor "Pamiętnika..." pisał: "Nie jestem dzieckiem natury. Mam w sobie jeszcze tę siedemnastowieczną niechęć do marszczonego od wiatru błota, do podjeżdżającego na zimnie zawiewu zielska, mam tak jak mój Ojciec, a Ojciec po Dziadku pęd do miasta, do hałasu i tłoku"[3]. Ale zaraz przedstawia inny punkt widzenia: "Jestem wytrzymały na cywilizację. Dosyć długo nie narzekałem na skaczące ilości domów, samochodów. Ale okazuje się, że muszę już narzekać. Kręcą w głowie. Gdzie iść, pchają dupy te samochody, warczą, trują. Domy jedne w drugie, jedne za drugimi, jednakowo nudniaste, w stylu musowym, wybitnie ilościowe. Tłok. Mało samotności. A to już groza"[4]. Może trochę dziwić ten głos u twórcy, którego tradycyjnie łączy się z prozą dnia codziennego, ale gdy przyjrzymy się bliżej "Szumom...", zrozumiemy, skąd to krytyczne spojrzenie. Po pierwsze, Miron nie sytuował się obok tej rzeczywistości, nie patrzył na nią obiektywnie, on był w niej na dobre i na złe. Nie stawiał się w opozycji, ponieważ nie był tym typem człowieka. I najważniejsze: Białoszewski potrafił zawężać percepcję rzeczywistości, stąd drobnostki, przedmioty, najbliższe otoczenie, "najcodzienniejsza najcodzienność" (jak być może napisałby) na planie pierwszym. A drugiego planu właściwie nie ma. Prawdopodobnie gdyby te szczegóły lokował na szerszym tle, jego pesymizm byłby znacznie większy, a tak mamy tylko lekką mizantropię, swojską, a nie nieprzystępną, schowaną za erudycją, jak chociażby u Miłosza.

Z akceptacją codzienności wiąże się jeszcze jedno ważne zjawisko obecne w "Szumach...". Jest to humor, nie tyle słowny, co przede wszystkim sytuacyjny, chociaż, oczywiście, Białoszewski pomaga sobie też tutaj językiem. A to klucze wpadły do kloaki, a to sublokator nie wrócił tego wieczoru do mieszkania, w końcu Miron musiał szukać ratunku u mamy, a to siadł w pociągu na miejscu dla inwalidów i gdy się zorientował, inne były już zajęte, to znowu wybrał się nieznaną mu jeszcze trasą do znajomych, co skutkowało zabłoceniem od pasa w dół (potem wstydził się dalej iść i chciał wrócić) - i szereg innych sytuacji. Teraz, streszczone przeze mnie, nie mają tej humorystycznej siły, ale w książce ją uzyskują, m.in. dlatego, że idealnie dają się ulokować w prozie dnia codziennego, są naturalnie śmieszne, nie wymuszone. Najzwyczajniejsze zdarzenia, ale znalazło się dla nich miejsce w zbiorze. Zresztą, "Szumy..." składają się głównie z takich niepozornych obrazków. Nie jest to jednak książka na raz. Można do niej wracać, tak jak wraca się w pamięci do pewnych faktów z przeszłości. Można do niej wracać, żeby przypomnieć sobie, że i codzienność warto przeżywać, że nie ma w tym niczego niskiego, a i humor można sobie poprawić. Chociaż sprowadzanie wartości tej książki do samych walorów terapeutycznych byłoby dużym nieporozumieniem. Jest tam też miejsce na głębszą refleksję, nie w nadmiarze, ale tyle, ile sami przeznaczamy go w naszym życiu na rozmyślanie.

Pisał Białoszewski w mieszkaniu, na schodach, w tramwaju, pociągu, gdzie się dało. I któregoś razu napisał też tak:

"Życie
Słowa odfrunęły, przefrunęły. Daleko. Oj, moje gołąbki. Grzeszne, pocieszne, plujcie na siebie, prychajcie, ale się wąchajcie z życiem, faktami. Przefruwajcie przez siebie. Bawcie się, bawcie. Bo co tu innego?"[5].



---
[1] Miron Białoszewski, "Szumy, zlepy, ciągi", wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1976, s. 39.
[2] Ibid., s. 194.
[3] Ibid., s. 177.
[4] Ibid., s. 177-178.
[5] Ibid., s. 204.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 7467
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: