Wyższy poziom grozy
Czytałam wcześniej „Dybuka” i „Bestię” tego samego autora, więc wiedziałam, że trzeba do niego podchodzić uważnie. Bo to niby sensacja, fantastyka i kryminał, ale tylko na pozór, gdyż Świerczek chowa pod tym wszystkim ogromną erudycję i treści, których na pierwszy rzut oka nie widać. Jego książki są – jak rozmowy – „schodowe”, czyli dopiero długo po przeczytaniu, już wychodząc, gdzieś na schodach zaczynamy rozumieć, o co w nich chodziło i żałujemy, że w towarzystwie nie udało nam się błysnąć bon motem na ich temat...
Dlatego podeszłam do sprawy z uwagą. Niemal jak zawodowy krytyk literacki. Najpierw check-lista niezbędnych utensyliów czytelniczych: megakubek herbaty, czerwone wino, kot na kolanach. Wszystko! Gotowa – start!
Czas płynął. Niepostrzeżenie przeszłam z herbaty na wino, ale im dłużej czytałam, tym bardziej nie poznawałam Świerczka. Tym razem żadnych odnośników do literatury. Brak niemożliwych stylizacji, kalamburów słownych i mieszania wzniosłości z koszarowymi dowcipami... Całkiem serio kryminał w typie „noir”. Tyle że Philipa Marlowe'a zastąpił esbek imieniem Robert, który jednak, tak jak Chandlerowski oryginał, miesza sarkazm z wódką, otrzymując efekt zabójczy (biorąc pod uwagę liczbę trupów – dosłownie zabójczy)... a przy tym ściga mordercę z człowiekiem mającego coraz mniej wspólnego i wplątuje się w spisek na skalę międzynarodową. Niemożliwe, pomyślałam, coś tu nie gra. Świerczek napisał pełnokrwisty kryminał z elementami political fiction? A potem nagle zaiskrzyło! Pisarz pozostał wierny samemu sobie – bo tu konstrukcja powieści sama jest oszustwem i złośliwym kalamburem! Przecież każąc ścigać Robertowi zbiegłego esbeka, cały czas zajmując czytelnika tym pościgiem odbywającym się w trzewiach nienazwanego polskiego miasta z jego brudem i beznadzieją, w istocie odkrywa całkiem inną zagadkę. Na znacznie wyższym poziomie grozy.
I tym sposobem Świerczek – niepostrzeżenie z kryminału przechodząc w thriller polityczny, lecz ukrywając ten fakt dzięki skupieniu uwagi czytelnika na wątku kryminalnym i nachalnemu mnożeniu fałszywych tropów – jak zwykle gra z odbiorcą.
Ale idźmy dalej w analizie: thriller polityczny, będący kluczem do powieści (oparty zresztą na absolutnie prawdziwych wydarzeniach, które Świerczek opisuje cytując raporty policyjne), jest „przykrywany” przez kolejny już wątek, mający na pozór charakter demonologiczno-fantastyczny, dzięki czemu nieuważny czytelnik daje się zwieść. Ułatwia to okładka, z której świecą wilcze ślepia. Tyle że i to nie jest prawdą! Wystarczy wczytać się w powieść, by dostrzec, że na poziomie faktów nie ma w niej ani jednego elementu nadrealnego. Niby wątek wilkołaczy jest uwypuklony, ludzie jednak giną normalnie – pocięci bagnetem, o którym mowa już na samym początku, jakby autor stosował starą zasadę sceniczną, pokazując fuzję, zanim każe jej wypalić. Czym więc wytłumaczyć trzeci, demoniczny wątek, odkrywany przez pamiętnik Hellera? Wystarczy odrzucić nadrealną interpretację wydarzeń (którą zresztą dostajemy jedynie od autora pamiętnika, nie odnajdując żadnych jej śladów w powieściowym realu), by odkryć znakomite studium obłędu. Nie pamiętam, gdzie jeszcze znaleźć można równie przekonujący opis staczania się umysłu w przepaść szaleństwa. Może u Krzysztonia, który swoją książkę pisał w szpitalu psychiatrycznym, albo w powieściach autobiograficznych Dicka? Świerczek w „Dybuku” znakomicie odtworzył okaleczoną psychikę młodego Żyda, a w „Skowycie” równie wnikliwie opisał drgnienia chorej duszy esbeka-mordercy. W obu wypadkach rezultaty są przekonujące. Długo rozmyślałam, jak najlepiej nazwać to, co on pisze. Kosztowało mnie to pół butelki wina, ale w końcu znalazłam właściwą formułę! Otóż jego powieści, które ktoś niefortunnie nazwał „hybrydowymi”, w istocie są oparte na zapomnianym już, osiemnastowiecznym pomyśle „powieści szkatułkowej”, składającej się z wielu narracji, czasem dość luźno ze sobą powiązanych. Świerczek każe swoim bohaterom odnajdywać pamiętniki i listy, przeszukiwać cudze mieszkania i biurka, wciąż na nowo interpretować to, co się wydarza w powieści, na końcu zostawiając cały ten galimatias i tak bez jasnego wyjaśnienia. Jedyna różnica w stosunku do wzorca znanego z historii literatury polega na tym, że celowo miesza tropy. Bynajmniej nie pomaga czytelnikowi w zrozumieniu treści, splatając narrację i złośliwe podsuwając fałszywe wyjaśnienia. Przy czym miesza nie tylko konwencje, ale także sposoby widzenia świata, z łatwością przechodząc od powieści detektywistycznej z jej żelazną logiką do nasyconych emocjami, wręcz narkotycznych wizji w typie „Nagiego lunchu” Burroughsa albo „Valisa” Dicka. I liczy na to, że z tego chaosu tropów ktoś wyciągnie wnioski. Jakby mówił: chcieliście kryminału, to macie – tu trzeba myśleć...
Cóż, fajnie, że ktoś jeszcze pisze tak, by zmusić do myślenia, tyle że jest to literatura wiele wymagająca od czytelnika, który wraz ze Świerczkiem musi otwierać kolejne pudełka jego piętrowych powieści.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.