Dodany: 05.02.2015 18:14|Autor: lutek01
My? Tak, my
"Nie wiem, ilu czytelników zdecyduje się na tę lekturę (...). Ja przecież teoretycznie byłem na to wszystko przygotowany, tyle już mi o tym opowiadałaś, a i tak co kilkadziesiąt stron musiałem przerywać czytanie, tak mi było ciężko"[1].
Tak skomentował lekturę maszynopisu książki "My z Jedwabnego" Anny Bikont nieżyjący już Jacek Kuroń, polityk, społecznik i przyjaciel autorki. Temat Jedwabnego - sennego miasteczka na Podlasiu, z którego, jak z wielu polskich miast, podczas drugiej wojny światowej zniknęła cała społeczność żydowska - kilka lat temu odbił się szerokim echem we wszystkich mediach, wywołując wiele kontrowersji. Na dźwięk nazwy tego miasta w głowach większości chyba Polaków od razu powstaje skojarzenie: Jedwabne - eksterminacja ludności żydowskiej. U części z nich pojawia się jeszcze drugie: przez Polaków.
Oficjalne stanowisko Instytut Pamięci Narodowej, który przeprowadził prokuratorskie śledztwo w sprawie Jedwabnego, podaje w oświadczeniu podsumowującym, że 10 lipca 1941 r. "nad ranem do Jedwabnego zaczęli przybywać mieszkańcy okolicznych wsi z zamiarem brania udziału w zaplanowanej wcześniej zbrodni zabójstwa żydowskich mieszkańców (...). Wykonawcami zbrodni (...) jako sprawcy sensu stricto byli polscy mieszkańcy Jedwabnego i okolic - mężczyźni, w liczbie co najmniej około 40 [...] aktywnie uczestniczyli oni w dokonaniu zbrodni, uzbrojeni w kije, orczyki i inne narzędzia"[2]. Polska ludność, za przyzwoleniem niemieckiego okupanta, wypędziła z domów swoich żydowskich sąsiadów, popędziła ich na rynek, szykanowała i poniżała, by w końcu zagonić do udostępnionej przez jednego z morderców stodoły i spalić żywcem.
Co takiego zawiera reportaż Anny Bikont, czego jeszcze byśmy nie wiedzieli, nie usłyszeli w radiu, nie zobaczyli w telewizji i nie przeczytali w gazetach na temat zbrodni jedwabieńskiej? Co sprawiło, że nawet tak doświadczonym Polakom, jak Kuroń czy Edelman sprawił "niemal fizyczny ból"[3]?
"My z Jedwabnego" to książka pisana dwutorowo. Po ukazaniu się "Sąsiadów" Jana Tomasz Grossa i wybuchu awantury wokół zbrodni w Jedwabnem Anna Bikont, dziennikarka "Gazety Wyborczej", zaczęła interesować się tematem i postanowiła przeprowadzić własne śledztwo w sprawie pogromu Żydów. Kiedy się tego podejmowała, nie wiedziała jeszcze, z jak obszernym tematem przyjdzie jej się zmierzyć ani że konieczność odnalezienia niewielu już żyjących świadków i zebrania materiału dowodowego każe jej wyruszyć daleko poza Jedwabne - że odwiedzi Izrael, Stany Zjednoczone, a nawet Kostarykę. "My z Jedwabnego" jest więc z jednej strony dziennikiem, zapisem powolnego, mozolnego i - jak się okaże - wcale niełatwego dochodzenia do tego, co stało się w Jedwabnem i okolicy, z drugiej - stanowi zbiór pisanych dla "Gazety Wyborczej" w 2001 i 2002 r. artykułów, będących efektem prowadzonego śledztwa, które stopniowo uzupełniały bądź korygowały fakty ujawnione przez Grossa.
Czego więc dowiadujemy się z książki Anny Bikont? Przede wszystkim zauważamy, że mówiąc "Jedwabne", należy wyjść poza granice miasteczka. "Jedwabne" trzeba traktować również hasłowo, symbolicznie. Jest ono bowiem pojęciem umownym określającym sytuację społeczną i polityczną na Ziemi Łomżyńskiej oraz pogromy (!), do których na niej dochodziło. Radziłów, Wąsosz, Stawiski, Wizna, Tykocin, Jasionówka. Kto z nas zna te nazwy? Kto wie, że tam również doszło do pogromów bądź prześladowań Żydów? Kto z nas wie, że to właśnie łomżyńskie było przed wojną matecznikiem endecji? Kto uczył się o sile wpływów endeckich na ubogie chłopstwo polskie w tych miasteczkach, które zawsze były na peryferiach, daleko od większych ośrodków miejskich, za to blisko frontów wojennych? Kto z nas zdaje sobie sprawę, jak bardzo do pogromów przyczynił się Kościół? Kto z nas wie, że ocaleni byli w niebezpieczeństwie także po dokonaniu tych pogromów i "uspokojeniu się" sytuacji? Ukrywali się przed sąsiadami, nieraz swoimi kolegami, do końca wojny, lecz do mordów dochodziło również potem, po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną, gdy nieliczni ocaleli Żydzi wychodzili z kryjówek przekonani, iż niebezpieczeństwo minęło. Nazwę-pojęcie "Jedwabne" trzeba więc rozciągnąć nie tylko geograficznie, ale i czasowo. To nie wyłącznie pogromy z 1941 r., to nastroje społeczne wśród Polaków - ślepa chęć wyniszczenia narodu żydowskiego do końca, która przetrwała wojnę. Parafrazując klasyka, powiem - Jedwabne to nie miasto, to stan umysłu.
Równie smutna jest kolejna refleksja wypływająca z lektury "My z Jedwabnego". W swoim dzienniku śledztwa Anna Bikont wiele razy ukazuje, z jaką niechęcią musiała się zmierzyć, badając zbrodnie w Jedwabnem i Radziłowie. Poraża ściana milczenia mieszkańców tych miasteczek, którzy za wszelką cenę chcą nie dopuścić do ujawnienia faktów historycznych. Wspierani przez okoliczne środowiska narodowców oraz Kościół, powołują Komitet Ochrony Dobrego Imienia Miasta Jedwabne, który ma stać na straży "prawdy" o ich mieście - znośniejszej niż prawda przedstawiona w książkach Jana Tomasza Grossa i Anny Bikont, filmie Agnieszki Arnold, a w końcu w raporcie IPN.
"Żydzi zajmują stanowiska i w rządzie, i w Kościele. Po co wy to odgrzebujecie? To żyła złota. Teraz Żydzi chcą z nas wyciągnąć pieniądze. Ci dziennikarze, co przyjeżdżają, to obywatele żydowscy. Gross wygląda jak wykolejeniec. Żydzi zachowują się, jakby byli u siebie, a jak ja jestem za granicą, to nie wszystko mi wolno. Władze jedwabieńskie źle zrobiły, że wpuściły dziennikarzy, żeby odgrzebywać żydowską prawdę. To nie nasza prawda"[4].
To tylko jedna z obiegowych opinii mających się całkiem dobrze w Jedwabnem. Zbiorowa nienawiść i skrajny antysemityzm każą złożyć urząd burmistrzowi, który ośmielił się jako jeden z nielicznych jedwabian wziąć udział w uroczystościach upamiętniających pogrom. A przecież jeszcze parę lat temu żyli Antonina Wyrzykowska i Stanisław Ramotowski - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata, którzy ukrywali Żydów w czasie pogromu i po nim. Mieszkańcy Jedwabnego mogliby chlubić się, że znaleźli się wśród nich i ich przodków Bohaterowie. Wolą jednak nie znać tych nazwisk. Strach przed sąsiadami zamyka usta tym nielicznym, którzy tu żyli i widzieli bądź słyszeli. Sama Bikont jest nazywana Żydowicą, Żydówką opętaną wściekłym antypolonizmem, czołową żydowską opluwaczką piszącą plugawe insynuacje. Jedwabne żyje wykreowaną przez siebie rzeczywistością pełną nienawiści. Ten stan umysłu trwa tu nadal.
Czytając książkę Anny Bikont, co i raz pytałem sam siebie, jak rozumieć tytuł, który nadała swojemu - nie boję się użyć tego słowa - monumentalnemu dziełu. "My" z Jedwabnego - czyli kto? My, Żydzi płonący w stodole? My, polscy sąsiedzi biegnący zająć pożydowski dom? My, współcześni z komitetów ochrony przed? I odpowiedziałem sobie na to pytanie. My z Jedwabnego to my - Polacy. To też ja. My, którzy znamy Katyń, Wołyń i Oświęcim. My, którzy uczymy się o Wrześniu i o Powstaniu Warszawskim. Jeżeli tak chlubimy się jasnymi, choć pełnymi martyrologii kartami naszej historii, musimy mieć odwagę odkrywać też jej ciemne strony. Bo to również nasza historia - nas z Jedwabnego, z Polski.
---
[1] Jacek Kuroń, cyt. za: Anna Bikont, "My z Jedwabnego", Wydawnictwo Czarne, 2012, s. 522.
[2] Radosław Ignatiew, cyt. za: Anna Bikont, "My z Jedwabnego", s. 532-533.
[3] Marek Edelman, za: Anna Bikont, dz. cyt., tekst z okładki.
[4] Tamże, s. 149.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.