Dodany: 22.09.2014 23:47|Autor: Pani_Wu
Nie, nie, nie i jeszcze raz nie!
Oto po czterdziestu latach od wydania ostatniej książki Agaty Christie z Herkulesem Poirot jako bohaterem, w oparach sensacji mój ulubiony detektyw powrócił, wskrzeszony przez Sophie Hannah.
Po przeczytaniu pierwszych stron powieści targały mną różne emocje. Postanowiłam więc potraktować ją oddzielnie od twórczości Agathy Christie – jako dzieło innej autorki, opisującej sprawę, którą rozwikłał słynny Poirot. Zupełnie tak, jakby rzeczywiście żył on kiedyś w Anglii i znać go mogli różni ludzie. Ostatecznie istnieje na rynku wydawniczym po kilka biografii tej samej osoby, napisanych przez różnych autorów. Wyłaniają się z nich niekiedy dość różne portrety, obdarzone jedynie identycznymi personaliami. Biografowie mogą korzystać ze źródeł, jakimi są listy, może artykuły w gazetach, niekiedy pamiętniki, a mimo to ich obrazy bohatera bardzo się od siebie różnią. Podobnie Poirot, o którego nieznanych do tej pory dokonaniach przeczytałam, postrzegany jest przez Hannah inaczej niż przez Christie. Inaczej zostaje przedstawiony, a opis śledztwa, którym jest powieść „Inicjały zbrodni” różni się od „relacji”, do jakich przyzwyczaiła nas Agatha.
Zacznę od plusów tego bestsellera, a jest nim na pewno Herkules Poirot. O ile, rzecz jasna, mówimy o tych rozdziałach, gdzie wszechwiedzący narrator bezstronnie opowiada nam o wydarzeniach, w których nie uczestniczył detektyw Scotland Yardu prowadzący śledztwo w sprawie potrójnego morderstwa w hotelu Bloxham, Edward Catchpoole.
Drugim plusem jest zdanie „Lazzari postawił sobie za punkt honoru, żebyśmy razem z moimi kolegami z policji spędzali czas w hotelu równie przyjemnie jak goście płacący za pobyt – w każdym razie ci, którzy nie zostali zamordowani”*.
Dla mnie to koniec plusów.
Zatem minusy:
Po pierwsze, dostałam książkę dwa razy obszerniejszą od tych autorstwa Christie. Bardzo sobie cenię zwięzłość, z jaką Agatha prowadziła fabułę i niekoniecznie lubię modną obecnie, rozbudowaną otoczkę obyczajową, jaka pojawia się w kryminałach. Tutaj nawet nie tyle jest to tło obyczajowe, co po prostu niepotrzebne gadulstwo. Moim zdaniem, można wyrzucić jedną trzecią książki nie tylko bez szkody dla niej, ale nawet z korzyścią.
Po drugie, w następujących po sobie rozdziałach zmienia się punkt widzenia, z jakiego pisze autorka oraz narrator. Raz jest on wszechwiedzący i opisuje poczynania Poirota w trzeciej osobie. Innym razem (i tych rozdziałów jest więcej) narrację prowadzi detektyw Catchpoole, który miał zaszczyt otrzymać pomoc samego Poirota. To nie jest w stylu Christie.
Te różnice, jeśli potraktuję Sophie Hannah jako inną osobę, którą „znała” Poirota i dlatego opowiada nam o jego pracy, są do przyjęcia, ale nie zachwycają. Zbytniego gadulstwa nie zaakceptowałam i dlatego jej „relacja” nie podobała mi się. Zmęczyłam tę książkę wyłącznie po to, żeby móc z czystym sumieniem napisać opinię.
Po trzecie, akcja dzieje się w hotelu Bloxham, co natychmiast kojarzy się z hotelem Bertram.
Po czwarte, Edward Cachpoole jest niezwykle nieudanym detektywem. Babrze się we własnych emocjach, wspomina traumy z dzieciństwa, opowiada głównie o sobie, a już zupełnie nie rozumiem, jak detektyw Scotland Yardu może nie chcieć rozmawiać z Poirotem o potrójnym morderstwie, skoro oficjalnie to właśnie on, Catchpoole prowadzi śledztwo! Na widok zwłok robi mu się słabo, brzydzi się ich dotknąć, temat morderstwa go nudzi. Chłopina minął się z powołaniem i aż dziw, że go jeszcze nie zwolnili z roboty. Poza tym, choć stanowi odpowiednik nie zawsze błyskotliwego Hastingsa, nie wykazuje zaangażowania w śledztwo i skupia się na sobie, przesuwając uwagę czytelnika z Poirota na siebie. A to mnie mocno zdenerwowało!
Nie pamiętam żadnego kryminału Agathy Christie, gdzie Hastings w narracji pierwszoosobowej eksponowałby bardziej siebie niż Herkulesa Poirot. On pokazuje detektywa z podziwem. Opowiada nam, czego dokonał Poirot i będąc pod jego wielkim wrażeniem, sam pozostaje na drugim planie. Tymczasem Catchpoole nie dość, że nudził mnie swoją mierną osobą, to jeszcze wcale nie podziwiał Poirota. A było za co podziwiać! Można go nie lubić, ale podziwiać należy. A już te jego nagle jarzące się na zielono oczy, gdy wpadał na kolejne rozwiązanie! Komiksowe niemal, jarmarczne i zalatujące fantastyką, zupełnie mi nie pasowały do konwencji kryminału retro.
Zagadka, którą detektywi musieli rozwiązać, była zawiła i naszpikowana kłamstwami. Trzeba było słynnych szarych komórek Herkulesa, żeby nie dać się podejść sprytnym i wyrachowanym kobietom, które aktorstwo opanowały do perfekcji. Trzeba było jego wiedzy i słynnej skrupulatności, żeby nie przeoczyć istotnych szczegółów, jak się okazało, kluczowych dla sprawy.
Ignorancja Catchpoole’a zadziwia, bo niektóre intrygi są szyte nićmi tak grubymi, że uwierały mnie na odległość. Agatha zawsze używała cieniutkich nici jedwabnych, niekiedy trudnych do dostrzeżenia, i doceniała inteligencję czytelnika, fundując mu doskonałą zabawę.
Nawiązując do podwieczorku zamówionego w hotelu przez ofiary, powiem, że Christie serwowała nam zawsze pyszne, doskonałe dania, stawiając na jakość, a nie ilość, bardziej do degustacji niż dla zaspokojenia wilczego głodu, a Hannah podała wielki fast food z sieciówki, odgrzany w mikrofali, który zapchał żołądek, wywołał niestrawność i obawiam się, że utuczy.
Nie zachwyciła mnie zatem forma, w jakiej Sophie Hannah zrelacjonowała śledztwo dotyczące potrójnego zabójstwa, które rozwikłał słynny detektyw Herkules Poirot. Zdecydowanie wolę czytać „relacje” Agathy Christie. Na szczęście napisała ich wystarczająco dużo, abym mogła delektować się nimi przez kilka lat, a potem do nich powracać.
Natomiast produktom christiepodobnym mówię: nie! Nie, nie, nie i jeszcze raz nie!
---
* Sophie Hannah, „Inicjały zbrodni”, przeł. Łukasz Małecki, Wydawnictwo Literackie, 2014, s. 38.
[Recenzję opublikowałam również na swoim blogu oraz w serwisie Lubimy Czytać]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.