MĘSKA RZECZ,
DAMSKIE SPRAWY
czyli płciowe dyskusje o książkach toczą Dorota Tukaj i Michał P. Urbaniak
Pod lupą:
Błękitny zamek
Michał Urbaniak: Lucy Maud Montgomery jest dziś kojarzona i powszechnie kochana przede wszystkim za serię książek poświęconą sympatycznej rudowłosej marzycielce – Ani Shirley. To na jej przygodach wychowały się kolejne pokolenia dorastających czytelniczek. Dziś mało kto pamięta, że Montgomery pisała również dla dorosłych – wszak i te powieści są dzisiaj wydawane pod szyldem literatury młodzieżowej.
Dorota Tukaj: Cóż, “Dzban ciotki Becky” czy “Błękitny zamek”, który zamierzamy tu omówić, choć znacznie się zestarzały, niewątpliwie podejmują “dorosłą” tematykę. “Błękitny zamek” to historia zahukanej przez rodzinę blisko trzydziestoletniej młodej kobiety, która nosi żałosne jak na tamte czasy piętno starej panny.
M.U. Domyślam się, czemu nie użyłaś jej imienia – polscy tłumacze podchodzili doń nader niefrasobliwie. Główna bohaterka raz była Joanną, raz – tak jak w oryginale – Valancy – innym razem Walencją. Można się pogubić!
D.T. Ale nie można się dziwić, że w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy ukazał się pierwszy przekład “Błękitnego zamku”, wszystkie imiona obce mające polskie odpowiedniki zastępowano takowymi. Ta tradycja funkcjonowała od wielu lat i niejedna postać, realna czy fikcyjna, do dziś tkwi w naszej świadomości pod takim właśnie mianem. Ciężko by nam było zmienić Anię na Anne, Emilkę na Emily, królową Elżbietę na Elizabeth.
M.U. Ale ciekawe, że chociaż kiedyś czytaliśmy i ten wcześniejszy przekład, z Joanną, jakoś szybko przyzwyczailiśmy się do nowego, czyli oryginalnego imienia bohaterki.
D.T. Bo ten nowy, mam wrażenie, jest dużo bardziej wierny oryginałowi także i pod innymi względami, zawiera kilka świetnych ustępów pominiętych w poprzednim tłumaczeniu, jak choćby ten, gdy Valancy taksuje w myśli zebranych przy stole krewnych.
M.U. Chociaż akurat jeśli chodzi o dziecinne zdrobnienie, którym ją w domu nazywano, to bardziej wymowna była Buba, niż nic niemówiąca Doss.
D.T. Ale gdy pokopiemy w słownikach i dowiemy się, że “doss” to rzeczownik pospolity oznaczający w języku potocznym na przykład “łatwiznę”, to już intencja rodzinki nie wydaje się taka niewinna – “mamy tu dzieciaka, którego łatwo będzie wziąć w karby”, czyż to nie stawia całości w innym świetle?
M.U. Wracając do treści, “Błękitny zamek” na pierwszy rzut współczesnego czytelniczego oka wydaje się naiwnym, choć sympatycznym romansidłem. Oto kolejna historia o brzydkim kaczątku, co to stało się w końcu łabędziem.
D.T. Bo też jest to jedna z fundamentalnych prawd życiowych. Człowiek potrzebuje, żeby go ktoś docenił, a wtedy rośnie i we własnych oczach. Czasem w tym celu konieczne jest zerwanie więzów, które go ograniczają, czasem pomocna ręka z zewnątrz. A często tym czynnikiem sprawczym metamorfozy bywa miłość. Tak jest i w tym przypadku, gdy Valancy zakochuje się w Barneyu (albo, jeśli wolelibyśmy stary przekład, Edwardzie).
M.U. Wielka miłość, trochę przeszkód i happy end – znamy to aż za dobrze. A jednak mimo tej schematyczności fabularnej, ta powieść broni się i dziś. Opisy krewnych nasuwające na myśl Austen, rozśmieszą również czytelnika z XXI wieku! “Valancy już dawno zdecydowała, że raczej obrazi Pana Boga niż ciotkę Wellington, bo Bóg zapewne jej wybaczy, a ciotka nigdy”, “Ciotka Isabel zawsze chwaliła się tym, że mówi co myśli, choć bardzo nie lubiła, gdy inni mówili, co myślą o niej”
D.T. Oj, tak, ci Sterlingowie to krewniacy naszej pani Dulskiej - wyobrażając sobie, jak wygłaszają te swoje poglądy namaszczonym tonem, aż się ma wrażenie, że ktoś nas wpakował w zmorę ówczesnych pań, ciasny gorset, i usiłuje go dosznurować do oporu! “Człowiek ręką natury naznaczony musi dopuścić się czynów haniebnych”; “demonstrowanie uczuć jest w złym tonie”; “gdy reputacja kobiety zostaje zbrukana, nic nie zdoła jej oczyścić”; “pannie nie przystoi myśleć o mężczyznach” (ale dać się wydać za znanego tylko z widzenia dwa razy starszego wdowca z dziewięciorgiem dzieci, byle tylko zdjąć z siebie odium staropanieństwa – to już wręcz chwalebne!)
M.U. Poza tym – co bardzo istotne - główna bohaterka to nie anielsko-nieznośna heroina. Owszem, daje sobą pomiatać, ale to w gruncie rzeczy przysłowiowa cicha woda – spostrzegawcza, inteligentna i złośliwa. Celnie portretuje przywary swoich najbliższych. Montgomery nie waha się ujawnić też jej śmiałych erotycznych pragnień. Ta stłamszona młoda kobieta w wymyślonym Błękitnym Zamku jest wyzwolona: „Przede wszystkim miała w nim kilku kochanków. Oczywiście tylko po jednym naraz! Każdy z nich zalecał się zgodnie z romantycznym rytuałem rycerskiego wieku i zdobywał ją po długim staraniu i wielu odważnych czynach, a potem poślubiał z całą pompą w wielkiej obwieszonej sztandarami kaplicy Błękitnego Zamku”. Na marginesie – dziś pewnie niejedna Valancy nie miałaby nic przeciwko kilku kochankom naraz…
D.T. Podejrzewam, że chyba i wtedy były panie o większych apetytach miłosnych, ale przecież wiemy, jak bardzo im nie wypadało tego ujawniać! Wracając do naszej bohaterki, trzeba dopiero potencjalnie śmiertelnej choroby, żeby jej pozytywne cechy, dotąd skrzętnie skrywane, ujrzały światło dzienne. Valancy nagle zdaje sobie sprawę, że nie musi być rodzinnym popychadłem. Rodzina – choć zszokowana – początkowo bagatelizuje jej “dziwną” śmiałość i opryskliwość.
M.U. Jak stwierdza autorytarnie jeden z wujów: “Wiadomo, że stare panny mają skłonność do podobnych wyskoków. Gdyby wyszła za mąż wtedy, gdy powinna, nic podobnego by się nie wydarzyło”. Pobrzmiewają w tym echa epoki wiktoriańskiej, nieprawdaż?
D.T. Jak najbardziej! Valancy symbolizuje wyzwolenie kobiet z wiktoriańskiego gorsetu obyczajów, w którym dziewczyna, a także kobieta niezamężna (choćby miała i czterdzieści lat), była traktowana jak niespełna rozumu, zmuszana do tego, aby wszystkie decyzje za nią podejmowali męscy krewni, a dopiero w niedostatku takowych matka czy ciotki.
M.U. Wydaje mi się, że choć „Błękitny zamek” powstawał w zupełnie innej epoce, pewne kwestie nie uległy przedawnieniu. Warto o nich mówić, zwłaszcza w obliczu dyskusji o gender. Choć mamy XXI wiek, w Polsce mnóstwo jest takich Valancy, które są nagabywane przez rodzinę o jak najszybsze zamążpójście. Stara panna jest kimś degradowanym, kimś gorszym. Brak ślubu w wielu środowiskach nadal jest uznawany za porażkę kobiety.
D.T. Nawet gdyby ona sama chciała zupełnie czegoś innego… Zresztą Montgomery delikatnie i nie bez pewnej dozy humoru daje do zrozumienia, że więcej rzekomo spełnionych kobiet z rodziny Sterlingów tkwi pod presją społecznych oczekiwań. Ujawnia się to wyraziście w pytaniu o największe szczęście. „Ciotka Mildred uważała, że największym szczęściem dla kobiety jest być kochającą i kochaną żoną i matką. Ciotka Wellington twierdziła natomiast, że podróżowanie po Europie; Oliwia, że bycie wielką śpiewaczką jak Tetrazzini. Kuzynka Gladys zauważyła smutno, że dla niej największym szczęściem byłoby uwolnienie się od zapalenia nerwu". Jak widać, nie wszystkie panie mają identyczne ambicje.
M.U. Ale ostatecznie to Valancy się zbuntuje! Robi coś, co zwyczajowo robił mężczyzna - stara się o niezależność finansową, sama wybiera mężczyznę, którego chce poślubić. Mało tego! Ona sama mu się oświadcza! Inaczej mówiąc, ten książę na białym koniu nie ratuje jej standardowo. To ona sama mu się narzuca – walczy o swoje szczęście. Nie czeka pokornie na jego pierwszy krok. Za to właśnie zostaje nagrodzona w finale powieści.
D.T. To jest taki feminizm umiarkowany, jak mnie odpowiada - nie usiłuje udowodnić, że kobieta jest wyższa gatunkowo od mężczyzny, ani że mu łaskę robi, zgadzając się uczestniczyć w procesie reprodukcji, ale pokazuje, że kobieta jest szczęśliwa, kiedy może sama o sobie stanowić, i wcale nie musi być ofiarą mężczyzny, jeśli go sobie sama - świadomie - wybierze.
M.U. Zgadzam się z Tobą, ale nie powstrzyma mnie to przed dołożeniem łyżki dziegciu: "Zrozumiała, że kocha Barneya. Wczoraj jeszcze należała do siebie. Teraz należała do tego mężczyzny. (...) Czuła, że całkowicie należy do Barneya i nawet myśli może poświęcać wyłącznie jemu. (...) Już nie była nieciekawą, drobną starą panną Valancy Stirling. Stała się kobietą pełną miłości, a więc bogatą i ważną”. Czytam ten fragment i mam ochotę zakrzyknąć: „rany boskie!”. Czyli bez kochającego mężczyzny kobieta jest nikim? Z przymrużeniem oka można stwierdzić, że Montgomery była tutaj prekursorką. I dziś rozmaita literatura (również ta dla młodzieży) wmawia czytelniczkom, że posiadanie mężczyzny jest największym z możliwych szczęść. Zgroza!
D.T. No, wiesz… posiadanie jak posiadanie… prawdziwym prekursorem w tej kwestii był anonimowy autor jednego z najpiękniejszych biblijnych tekstów, który pisał: „Jam miłego mego, a mój miły jest mój”. A przy tym nie zaprzeczysz, że spełniona miłość wyraźnie zwiększa poczucie własnej wartości! I chyba nie tylko w przypadku kobiety, prawda?
M.U. Oczywiście, że tak – i dlatego przemiana bohaterki „Błękitnego zamku” w gruncie rzeczy jest przekonująca. Trzeba jednak przyznać Valancy, że poszerza horyzonty. Ona, która kiedyś deklarowała w przypływie szczerości „Chcę być mężatką. Chcę mieć dom, męża i tłuściutkie dzieci…”, ostatecznie w pierwszej kolejności zwiedzi kawał świata – i to w towarzystwie ukochanego mężczyzny, który – co Montgomery podkreśla – jest jej równym towarzyszem. I tu znów wracamy do feminizmu.
D.T. Który, choć jeszcze nie nosił takiej nazwy, już się rodził w sercach i duszach kobiet. I za to „Błękitny zamek” należy doceniać, a także za to, że uczy czegoś bardzo mądrego: dobrze jest żyć tak, jakby to miał być ostatni rok naszego życia. Zrobić coś dla kogoś, nie myśląc przy tym o spełnianiu dobrych uczynków, tylko o tym, że ten ktoś może się uśmiechnie po raz pierwszy od lat. A sobie samemu dać czas na oddech, na dostrzeżenie urody życia; patrzeć na kota śpiącego na fotelu, na las, na gwiazdy. Jeśli nawet książę z bajki się nie zjawi, czyż nie będzie nam przyjemniej?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.