Dodany: 20.05.2014 22:12|Autor: olina

Kalejdoskop z czarnymi szkiełkami


Nie mam siły żyć. Raz chcę popełnić samobójstwo, raz wpadam w euforię. To ostatnia szansa, żeby nie przegrać. Albo będę tu leżeć i czekać na śmierć, albo pozwolę sobie pomóc. Narrację powieści Agnieszki Turzynieckiej „Dziewczynka z balonikami” prowadzi Marlena Serafin[1], która w trakcie epizodu depresji trafia do szpitala psychiatrycznego. Wstępna diagnoza: choroba afektywna dwubiegunowa. Pacjentka (lat 27) od kilku lat nie mieszka w Polsce. Wyjechała do Strasburga, potem do Niemiec na studia, ale ich nie ukończyła. Biegle włada francuskim, hiszpańskim, niemieckim i… pracuje w markecie na kasie. Na oddziale z pomocą lekarzy i terapeutów próbuje „głową przebić się przez obłędu los”[2]. Czy jej się to uda?

Marlenka była otyłym dzieckiem. Matka zabrała ją do lekarki, by ta „zrobiła coś z pulpetem”. Mazindol – lek zmniejszający łaknienie, obecnie wycofany ze względu na działania niepożądane – okazał się „świetnym rozwiązaniem”. Dziewczynka schudła, ale pojawiła się u niej depresja. Mamę trochę zdziwiła próba samobójcza córki, ale kto zrozumie dorastającą „głupią” dziewczynę?

Stopniowo narratorka zdradza psychoterapeucie i nam, przez co przeszła i czego, poza pewnością siebie, jej w życiu brakuje. Ludzie otaczający Marlenę wygadują rzeczy w stylu: osoba z depresją powinna wziąć się w garść, a choroba jest tak naprawdę karą za grzechy. Gdy czytam kilka książek naraz, zdarza się, że zupełnie przypadkiem korespondują one ze sobą: „Nieszczęścia, które spadają jednakowo na winnych i niewinnych, nigdy nie są karą Bożą. Mówienie czegoś przeciwnego równa się obrażaniu Boga i ludzi”[3]. Ksiądz, który odwiedza chorą, widocznie tego nie czytał, bo sypie „mądrościami” jak z rękawa kamizelki: „Ludzie mają większe problemy (…) Bóg wie, co robi. I tylko on może decydować o naszej śmierci (…). Stan naszego ducha jest zależny tylko od nas. Bądź dobra i czyń dobro, a samo do ciebie wróci”[4]. No tak – taki duchowny poradziłby cukrzykowi, żeby zwiększył siłą woli wyrzut insuliny.

Marlena bierze udział w różnych terapiach – największą rolę w jej leczeniu odgrywa farmakoterapia, choć psychoterapia czy terapia sztuką mogłaby osiągnąć lepszy skutek. „Na wszystkich pani rysunkach są małe dzieci. Na większości z nich znajduje się mała dziewczynka (…). Pani wciąż jest tą małą dziewczynką, która szuka akceptacji i miłości. Pani Marleno, proszę pozwolić jej dorosnąć. (…) Najwyższy czas, żeby stać się uśmiechniętą kobietą”[5]. Nie tylko w Polsce zbyt często przedkłada się leczenie objawowe nad przyczynowe. Co innego, gdy zaburzeniu ulega neuroprzekaźnictwo, a co innego, gdy chory boryka się od dziecka z brakiem miłości. Leczenie benzodiazepinami w przypadku, kiedy może pomóc rozmowa, przypomina prosty pomysł na leczenie nadpsutych siekaczy: lepiej wyrwać jedynki i wmontować dwa orbity. U bohaterki niestety pojawia się mania – leki stają się nieodzowne.

Lęk przed cierpieniem czasem nas przerasta. Obiecywanie sobie, że nikt już nas więcej nie skrzywdzi, jest jak postanowienie, że nie podrzemy rajstop – bycie ostrożnym nic nie daje; jedyne wyjście to nie wychodzić z domu. Samotność Marleny jest tedy druzgocąca. Poznajemy historie kilkorga pacjentów, w tym dziewczyny, której podano pigułkę gwałtu. Autorka przekazuje smutną prawdę: ofiary przemocy seksualnej muszą na nowo nauczyć się żyć. Czasem podświadomie starają się nie być atrakcyjne, żeby już żaden mężczyzna nawet na nie nie spojrzał.

Książka Turzynieckiej nie tylko otwiera nam oczy w kwestii rozumienia chorego, ale przede wszystkim uwrażliwia na współczesny problem „braku czasu” dla dzieci. Czy można wierzyć, że zapewniając dziecku utrzymanie, jest się już dobrym rodzicem? Z początku nieprawdopodobne wydało mi się zachowanie przyrodniego rodzeństwa i matki. Niektórzy ludzie nie potrafią zrozumieć własnych uczuć, a co dopiero cudzych, lecz czy nie za dużo zła wokół Marleny? Nikt jej nie rozumie – wredny brat, durna siostra, podła matka. Empatia jest darem, jakiego akurat Janek, Aśka i pani Serafin są pozbawieni, ale ich uwagi – że chora ma przestać rozczulać się nad sobą i zacząć „zapieprzać”, żeby zarobić na swoje utrzymanie, że jest słoniną (dziewczyna znów ma nadwagę) – przywodzą na myśl czarne charaktery z baśni. Pomyślałam, że jestem szczęściarą: żyję w świecie, gdzie DDA nie są socjopatami, pielęgniarze – sadystami, a lekarze – konowałami. Potem jednak wpadłam na pomysł, że autorka celowo przerysowała postaci – bądź co bądź narratorką uczyniła główną bohaterkę, której reakcje na otoczenie mogą być przesadzone. Marlena marzy o tym, by być pisarką, ma też niewątpliwie talent, ale ponieważ dysocjacyjnie (?) tkwi w swym nieszczęśliwym dzieciństwie, może też po dziecinnemu odbierać ludzi i niezbyt racjonalnie oceniać ich zachowanie.

Idąc tym tropem, można wytłumaczyć także nieprawdziwość informacji, jakie podaje młoda kobieta: „Potem dowiem się, że tavor jest medykamentem z grupy barbituranów”[6]. Trudno uwierzyć w historię pewnej niedoszłej samobójczyni, która tak opowiada, skąd wzięła 200 tabletek nasennych: „Wykombinowałam. Trzy miesiące je zbierałam. Lekarz mi nie chciał przepisać, więc chodziłam po aptekach i opowiadałam, że jutro lecę do Ameryki, a bardzo boję się latać i potrzebuję czegoś mocnego na sen. Prawie wszystkie aptekarki dały się ubłagać”[7]. W Polsce coś takiego jest nie do pomyślenia, a w Niemczech byłoby możliwe? Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu

Według Wikipedii autorka po maturze wyjechała do Luksemburga, potem studiowała w Trewirze (germanistykę i romanistykę) – na pewno zebrała niezły materiał na książkę. Ciekawi mnie, czy chciała, by na okładce znalazło się zdanie: „W końcu pewnego dnia pojawia się Martin…”[8] (słychać tętent białego rumaka?). Jakoś mi to nie pasuje do dojrzałości i głębi tego, co udało się jej przekazać.

Każdy chce być kochany przez rodziców. Każdy szuka własnej drogi do szczęścia. Każdy zetknął się z kimś, kto chciał lub nawet był gotów odebrać sobie życie, albo zna osoby z depresją, lub sam ją miał/ma – po stracie bliskiej osoby, po innym traumatycznym przeżyciu lub bez zewnętrznej przyczyny. Czy „Dziewczynka z balonikami” jest zatem „dla każdego”? Nie wiem. Wiem natomiast, że jest interesującym studium depresji.


---
[1] Nazwisko być może znaczące. Hebr. „saraf lehisaref” oznaczało „istotę spalającą się, płonącą”, dopiero później, jak podaje Władysław Kopaliński, „serafin” zaczęło oznaczać anioła (Iz 6, 1-2).
[2] Edward Stachura, „Nie brookliński most”; fragment motta w: Agnieszka Turzyniecka, „Dziewczynka z balonikami”, wyd. Szara Godzina 2014, s. 5.
[3] Raniero Cantalamessa. „Eros i Agape. Dwa oblicza miłości”, przeł. Wiesław Szymona, wyd. „W drodze”, 2012, s. 76.
[4] Agnieszka Turzyniecka, dz. cyt., s. 52.
[5] Tamże, s. 48.
[6] Tamże, s. 36.
[7] Tamże, s. 89.
[8] Tamże, tekst z okładki.



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 5124
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: cordelia 21.05.2014 20:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie mam siły żyć. Raz chc... | olina
Prawda, przebić się przez to, to jest dopiero coś... :-) I to jest bardzo ważny temat.

Niedawno oglądałam "Smak wiśni", film irańskiego reżysera Abbasa Kiarostamiego, który proponuje poniekąd terapię alternatywną. Główny bohater zamierza zażyć końską dawkę leków nasennych i zasnąć w własnoręcznie wykopanym grobie. Okazuje się jednak, że w tym przedsięwzięciu jest mu niezbędna pomoc, w poszukiwaniu której jeździ samochodem po wzgórzach wokół Teheranu, zaczepiając ludzi i próbując nakłonić ich do współpracy polegającej na przysypaniu go ziemią, jeśli umrze, lub obudzeniu go, jeśli okaże się, że tylko śpi. Innymi słowy szuka kogoś, kto albo go dobije, albo pomoże mu stanąć na nogi. Dość ryzykowna kuracja, ale wydaje mi się, że coś w tym jest.
Użytkownik: Pani_Wu 12.08.2014 23:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie mam siły żyć. Raz chc... | olina
Kiedy życie człowieka przerasta, wtedy atakuje go choroba. Chwyta zębami najsłabszy narząd. U jednych jest to serce, innych boli dusza. Nie jest przypadkiem, że od czasu kiedy brak ludziom stabilności finansowej, bo pracę można stracić w każdej chwili, liczba zaburzeń depresyjnych rośnie.
W dodatku z czasów dzieciństwa wloką się za nami niezałatwione sprawy, które w mniejszym lub większym stopniu rzucają cień na naszą codzienność. Taka mieszanka może być zabójcza.
Bo depresja to jest choroba śmiertelna.
Nie, nie mówimy tu o chandrze, gorszym nastroju czy tzw. dole. To jest książka o depresji jako chorobie, w tym przypadku w formie zaburzenia dwubiegunowego.
Kto radzi choremu, żeby wziął się w garść, nie ma o chorobie najmniejszego pojęcia. A jest ona powszechniejsza, niż się nam wydaje. Tylko kto o tym będzie głośno mówił i narażał siebie na przypięcie mu "łatki"?
To pięknie napisana, mądra książka. Nie czyta się jej ciężko, nie przytłacza, nie epatuje sentymentalizmem. Oddział nerwic w szpitalu psychiatrycznym nie jest wcale strasznym miejscem, nikt nie umieszcza ludzi, którzy mają zaburzenia depresyjne z ciężko chorymi lub upośledzonymi.
Natomiast w walce a chorobą, bardziej niż w przypadku jakichkolwiek innych schorzeń, potrzebna jest pomoc i troska bliskich.
Niekiedy wystarczy terapia, aby zatroszczyć się o tę małą, wystraszoną dziewczynkę (lub małego chłopca) z balonikami, którą mamy w sobie, a niekiedy potrzebne są leki.
Dawno nie czytałam tak klarownej, napisanej prosto, a jednocześnie wyczerpująco, książki o depresji czy o zaburzeniu afektywnym dwubiegunowym. W dodatku narracja prowadzona z pozycji chorej bohaterki nie pozwala pozbyć się wrażenia wręcz autentyczności tej opowieści.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: