Dodany: 03.04.2014 09:36|Autor: 5w4

Historia, której nie da się powtórzyć


„Takiej akcji nigdy dotychczas nie przeprowadzał i nie mógłby jej powtórzyć, bo była szaleństwem. Wymagała całej jego wielkiej zręczności, odwagi i siły, a nawet czegoś więcej. Nie wiedział, że takie rezerwy, takie nieograniczone zasoby sił mogą się mieścić w nim czy w jakimkolwiek innym człowieku. Nie znał również źródła tej siły, która wyniosła go aż na to miejsce, już tak bliskie wierzchołka”[1].

Tych kilka zdań wystarczy, aby każdego miłośnika „Dział Nawarony” na nowo przenieść do innego świata. Zamykamy oczy i widzimy człowieka pnącego się nadludzkim wysiłkiem po pionowym urwisku w lodowatą deszczową noc. Czujemy się, jakbyśmy byli tuż obok i obserwowali każdy jego ruch, za każdym razem jednakowo zaangażowani i przejęci, choć cała historia zdarzyła się dawno temu i daleko stąd…

No właśnie. Czasy drugiej wojny światowej odsunęły się w odległą przeszłość i dwudziesty pierwszy wiek ma już zupełnie innych bohaterów, a jednak urok tej prostej w gruncie rzeczy wojennej opowieści wydaje się nie blednąć. Można by spytać – dlaczego, skoro otaczający nas świat tak bardzo poszedł do przodu i tej historii nie da się już powtórzyć, podobnie jak Keithowi Mallory’emu nie uda się powtórzyć jego morderczej wspinaczki? Może jest w tym jakiś melancholijny czar, jakaś tęsknota za nadaniem życiu sensu, za porzuceniem miałkości i angażowaniem się całym sercem tylko w to, co naprawdę ważne?

„Działa Nawarony”, wydane po raz pierwszy w 1957 r., to jedna z najgłośniejszych powieści Alistaira MacLeana, który światową sławę zawdzięcza w dużej mierze właśnie tej pozycji. Akcja rozgrywa się w 1943 r. w okupowanej przez hitlerowców Grecji. Państwa Osi i alianci toczą na Morzu Egejskim krwawą walkę, w której stawką w pewnym momencie staje się życie ponad tysiąca żołnierzy. Jedyną szansę ich ocalenia stanowi zniszczenie dwóch potężnych dział ukrytych w skalnej fortecy na wyspie Nawarona. Tej prawie samobójczej misji podejmuje się pięciu ludzi, uznanych przez dowództwo za najlepszych na całym froncie śródziemnomorskim… Pomysł wydaje się najprostszy z możliwych, a mimo to niewielu autorów piszących o wojnie zdołało powtórzyć sukces tej powieści; nie zdołał tego dokonać nawet sam MacLean w opublikowanej jedenaście lat później (dodajmy, kompletnie nieudanej) jej kontynuacji. Srodze zawiedzie się ten, kto z sentymentu lub z nudów sięgnie po któryś z trzech (!) tomów „dalszego ciągu”. Ludzie, których napotka w kolejnych odsłonach historii, są tylko imitacją samych siebie; noszą wprawdzie te same imiona, ale z pierwowzorami niewiele ich łączy.

Nie sposób bowiem zaprzeczyć, że rewelacyjnie nakreślone postaci głównych bohaterów są jednym z największych atutów „Dział Nawarony”. Cztery fantastyczne, wyraziste osobowości (udział Caseya Browna wydaje się nieco mniej istotny), z których każda wnosi do historii własny niepowtarzalny wkład. Trzeba było nie lada pomysłowości i literackiej wyobraźni, żeby połączyć w jednym zespole wybitnego alpinistę i asa w dziedzinie dywersji, greckiego partyzanta o niedźwiedziej sile, kociej zręczności i gołębim sercu, młodziutkiego sportowca-intelektualistę dręczonego przez głęboko skrywane demony i genialnego speca od materiałów wybuchowych o cudownie niewyparzonym języku. (Kapitalny Dusty Miller jest zresztą chyba najbardziej udanym z bohaterów MacLeana – idealnie jednoczącym w sobie komizm i powagę i budzącym w czytelniku całą gamę uczuć: od rozbawienia towarzyszącego praktycznie każdej jego wypowiedzi aż po dreszcz przebiegający po plecach w pewnej scenie u progu finału).

Z podobną barwnością i rozmachem przedstawia pisarz również postaci drugoplanowe. Charyzmatycznego kapitana Jensena spotykamy tylko w pierwszym rozdziale, a jednak po przeczytaniu tych kilkunastu stron jawi się nam jak żywy. Wierni sojusznicy, gnuśni pyszałkowie i podli zdrajcy odmalowani zostali z bajeczną różnorodnością; nawet Niemcy nie są wycięci według jednego szablonu. Fantastyczna zdolność autora do kreślenia ludzkich sylwetek daje o sobie znać w najdrobniejszych epizodach. „Major Rutlege wyrażał się jak absolwent najlepszej uczelni, wąsy miał wyszczotkowane co do milimetra, jego drelichowy mundur odznaczał się wręcz olśniewającą wojskową elegancją. Major tak wspaniale nie pasował do dzikiego uroku krajobrazu nagich kamiennych ścian, obrzeżających krętą zatoczkę, że jego obecność tutaj wydawała się nieodzowna. Absolutna pewność siebie i majestatyczna obojętność oficera były tak przemożne, że jeśli już, to właśnie zatoka wydawała się nieco nie na miejscu”[2]. Prawdziwa trzyzdaniowa perełka!

Powieść nie pozwala nudzić się ani przez chwilę (nawet jeżeli komuś – tak jak mnie – raz i drugi zdarzy się pogubić w natłoku zdarzeń). Jedna z komentujących w Biblionetce Koleżanek wspomina o wędrówce za bohaterami krok w krok, o wstrzymywaniu oddechu i napięciu utrzymującym się od pierwszej do ostatniej strony… Podpisuję się pod jej opinią obiema rękami, bo jest to jedna z tych opowieści, które bez reszty opanowują wyobraźnię czytelnika. Obok doskonale skonstruowanej akcji urzekają przepiękne, plastyczne opisy („Słony zapach morza, oszałamiająco słodka woń kapryfolium, ostry zapach mięty mieszały się w jeden odurzający, nieokreślony, niezapomniany aromat”[3]). Łatwo też zachwycić się charakterystycznym, chwilami czarnym MacLeanowskim humorem („sforsował południową ścianę jak nikt przed nim”[4], „jedyne greckie słowa, jakie znał, są bezwzględnie opuszczane w słownikach”[5] – podczas czytania tych i podobnych kwestii uśmiech sam ciśnie się na usta!). „Działa Nawarony” to jednak nie tylko świetna powieść sensacyjna. To również opowiadanie o człowieku, który jak żadne inne stworzenie łączy w sobie słabość i wielkość. Historia wyprawy grupy komandosów ma nie tylko aspekt czysto ludyczny – staje się też pretekstem do wypowiedzenia kilku głębokich i uniwersalnych prawd. Za przykład niech posłużą słowa, w których Andrea zwraca się do Andy’ego Stevensa: „Nie ma na świecie odważnych i tchórzy, mój synu. (…) Wszyscy jesteśmy dzielni i wszyscy się boimy, a ten, którego świat nazywa odważnym, jest równie odważny i tchórzliwy jak reszta z nas. Tylko że jest odważny o pięć minut dłużej”[6].

Bohaterowie MacLeana są bowiem ludźmi z krwi i kości. Nie sposób odmówić im miana prawdziwych mężczyzn, ale daremne byłyby próby wtłoczenia ich w jakikolwiek stereotyp. Nawet będąc „pewnym i chłodnym w działaniu, precyzyjnym i groźnym”[7], żaden z nich nie przestaje zarazem być ludzkim. Nieobce są im troska, wzruszenie, bezradność i zwyczajny ludzki strach. Jako żołnierze mają za zadanie zabijać wrogów, choć niejednokrotnie współczują im lub ich podziwiają. Jako zespół powiązani są nie tylko nićmi wojskowej podległości, ale również wzajemnego szacunku, sympatii i tego szczególnego uczucia, które zaczyna rodzić się między nimi w miarę wspólnych przeżyć, a które można by pewnie określić mianem braterskiej miłości.

(No właśnie, skoro już przy tym jesteśmy – czy w filmie J.L. Thompsona naprawdę potrzebny był wątek romansowy? Opowieść MacLeana doskonale obywa się bez kobiet i nic na ich nieobecności nie traci. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że każda próba takiego „ulepszenia” mogłaby ją jedynie spłycić i zepsuć. Niektórzy powiedzą, że sztuka filmowa rządzi się swoimi prawami, i pewnie będą mieli trochę racji. Znajdą się jednak i tacy – a ja zaliczę siebie do ich grona – którzy będą uparcie powtarzać, że czasem mniej znaczy więcej).

Na koniec tej recenzji chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze jedną osobę, która zbyt często pozostaje w cieniu swojego dzieła. Chodzi oczywiście o tłumacza, pana Adama Kaskę. Dokonał niezwykłej rzeczy, oddając klimat oryginału z jego niepowtarzalną mieszaniną surowości i wzruszenia, tragizmu i humoru; wiernie, a zarazem przepięknie literacko. Szczególnie dobrze wypadają dialogi, które z racji swojej specyficznej angielskiej konstrukcji stanowią dla tłumacza szczególne wyzwanie i pod niewłaściwym piórem łatwo zmieniają się w niezrozumiały bełkot naszpikowany dziesiątkami zdań wtrąconych. Wielka szkoda, że już nigdy nie przetłumaczy dla nas kolejnej książki. Niech zatem ten skromny hołd dla jego kunsztu stanie się puentą historii, której nie da się powtórzyć.


---
[1] Alistair MacLean, „Działa Nawarony”, przeł. Adam Kaska, wyd. Mediasat Poland, [2004], s. 75-76.
[2] Tamże, s. 37
[3] Tamże, s. 38
[4] Tamże, s. 126.
[5] Tamże, s. 24.
[6] Tamże, s. 104.
[7] Tamże, s. 24.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 6454
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 5
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 06.04.2014 20:58 napisał(a):
Odpowiedź na: „Takiej akcji nigdy dotyc... | 5w4
Doskonała recenzja, gratuluję!
"Działa Nawarony" to jedna z moich ulubionych powieści sensacyjnych - pierwsza tego gatunku, którą czytałam (w wieku bodaj 11 czy 12 lat) i jedna z niewielu, do których systematycznie wracam. Po latach trochę mi się na nią nakładają obrazy z filmu (mimo pewnych niedostatków, jak wspomniane przez Ciebie ubarwienie scenariusza udziałem kobiet, również niezłego), już nie potrafię widzieć innego Mallory'ego czy Andrei, niż na ekranie. Ale przyjemność czytania pozostaje.
Użytkownik: Anitra 07.04.2014 13:36 napisał(a):
Odpowiedź na: „Takiej akcji nigdy dotyc... | 5w4
Tej recenzji też nie da się powtórzyć! Gratuluję. :-)
Książkę czytałam dotąd trzy razy, a na film w ogóle nie mam ochoty i raczej nigdy go nie zobaczę. Pierwsza lektura oczywiście zrobiła na mnie największe wrażenie i wiem, że już nigdy nie uda mi się czytać tego utworu z taką samą ekscytacją i niepewnością co do dalszych losów bohaterów. Ale mimo to wracam do tego utworu z przyjemnością. :-)
Użytkownik: 5w4 07.04.2014 15:37 napisał(a):
Odpowiedź na: „Takiej akcji nigdy dotyc... | 5w4
Dziękuję z całego serca, Wasze słowa sprawiły mi ogromną radość! :)
Ja osobiście "Działa..." przeczytałam już jako poważna dwudziestolatka, a mimo to zakochałam się w tej książce prawdziwie nastoletnią miłością! To prawda, że ekscytację i niepewność przeżywa się tylko przy pierwszym czytaniu - taka już uroda powieści sensacyjnych, niestety - ale tym większe słowa uznania należą się dziełu, do którego powraca się po wielokroć, mimo że jego zakończenie nie może już nikogo zaskoczyć.
Co do filmu - on również ma swój urok i mimo wypowiedzianych zastrzeżeń w gruncie rzeczy dobrze go oceniam (raz ujrzawszy Anthony'ego Quinna, rzeczywiście trudno wyobrazić sobie innego Andreę!). Po prostu reżyser we wprowadzaniu zmian fabularnych poszedł odrobinę za daleko, aby można było mówić, że obcujemy z tą samą historią. No cóż, taka jego licentia poetica. Nie zobaczymy na ekranie "swojej" książki, ale zawsze możemy się pocieszyć, że dostaliśmy jeszcze jedno dzieło - do oceny, twórczych dyskusji i porównań. :)
Użytkownik: WBrzoskwinia 14.04.2014 17:45 napisał(a):
Odpowiedź na: „Takiej akcji nigdy dotyc... | 5w4
Do gratulacji się szczerze przyłączam. Dalsze dwie uwagi to krytyka jak najbardziej pozytywna.
Dziełem lepszym, poważniejszym, głębszym od "Dział..." jest "HMS Ulisses". Tam dopiero wieje grozą; i napięcia niemało; a i humor się zdarza, też dobrej próby. W żaden sposób nie można rzec, że tamtejsi bohaterowie biją tych na głowę. Niemniej: komandor, jednocześnie ludzki i pomnikowy w sposób, w którym jedno z drugim się spójnie łączy. Cała galeria: lekarz pokładowy, Kapok Kid, główny inżynier-mechanik, jako i ekipa dalszego planu, jak Ralston, który musi strzelić torpedę, bo taki jest rozkaz... Oj, niejeden z nich najmniej o czubek głowy, czasem o pół głowy, w porywach o całą przewyższa postacie z "Dział...".
Krótko zaś mówiąc to samo inaczej: MacLean w karkołomnej akcji grupy specjalnej na armaty ukryte w skałach udziału nie brał (można też dodać, że nie ma zielonego pojęcia, jak się naprawdę robi baterie artylerii nabrzeżnej w takich warunkach topograficznych). Był zaś we flocie wojennej, był w północnych konwojach. I to po tych książkach widać.

Po drugie zaś: w filmowej adaptacji "Dział..." (naprawdę dobrej) wtręt romansu nie wynika z żadnych przyczyn artystycznych ni z różnicy istoty dzieła filmowego względem literackiego. Idzie tylko o forsę: wedle hollywoodzkiej szkoły na film bez kobiet przyjdzie na tyle mniej widzów, że odbiłoby się to na zyskach (tak też Lem sobie swego czasu pokpiwał, gdy go pytano, co on na hollywoodzką propozycję przeniesienia "Niezwyciężonego" na ekran: no jakże oni to zrobią, skoro tam nie ma ani jednej kobiety? Odpowiedź jak wedle wzoru powyżej: skoro nie ma, to dodadzą. Murzyna, Azjatę, portorykańca też, a ostatnio i transwestytę, żeby było poprawnie politycznie - bo jak nie, to ich zaskarżą o rasizm, seksizm itp., jak swego czasu Eastwooda, co prawda za to, że się trzymał prawdy historycznej, a nie za trzymanie się literackiego pierwowzoru). To jest stara szkoła, wedle której rzeczy tak ciężkie, twarde, złe, jak akcje wojenne, nie są dla kobiet, bo kobiety powinny pozostać czyste. Tym niemniej trzeba z kolei przyznać, że na romansie ten film raczej traci, ale na Irenie Papas absolutnie zyskuje. No, ale nie ma już takich kobiet... przynajmniej w filmie. I takich książek też już nie ma... Dlatego nie czytam dzisiejszej literatury. Z tegoż powodu tym bardziej chwała Tobie za to, co swym tekstem dla "Dział..." zrobiłeś.
Użytkownik: 5w4 19.04.2014 09:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Do gratulacji się szczerz... | WBrzoskwinia
Dziękuję za odpowiedź. :) Pozytywna krytyka zawsze mile widziana!
Jeśli chodzi o "H.M.S. Ulissesa", to zgadzam się - widać po tej książce, że autor wie, o czym pisze. Można by się tylko spierać, czy mnogość technicznych szczegółów stanowi atut powieści, czy niekoniecznie. Moim zdaniem było ich odrobinę za dużo i przez to całość jest trochę niezrównoważona - z tego powodu pod względem literackim oceniam ją nieco niżej niż "Działa Nawarony". Ale to, powiedzmy, kwestia czysto warsztatowa. Aspekt psychologiczny to zupełnie inna sprawa i tutaj będziemy całkowicie zgodni. Mam wrażenie, że "Ulisses" to powieść nawet nie tyle autobiograficzna, co autoterapeutyczna. Realność opisu jest przerażająca, autor nie oszczędza czytelnikom żadnych szczegółów - a oddać te szczegóły potrafi... Niesamowity jest też kontrast pomiędzy ostatnimi rozdziałami powieści a epilogiem, która trochę skojarzył mi się z "Innym światem". Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że ta powieść urodziła się właśnie z tego kontrastu. Będąc wrażliwym (i twórczym) człowiekiem, prawdopodobnie trudno przeżyć coś takiego i nigdy tego nie wykrzyczeć.
Inna sprawa, że akurat "Ulissesa" nie umiałabym chyba zrecenzować, tak samo jak "Cienkiej czerwonej linii". Zbyt wiele żalu i smutku kosztowała mnie ta lektura. Prawdę mówiąc, po zamknięciu książki chciałam jak najszybciej uwolnić się od obrazów, które MacLean przedstawił tak realistycznie, a które wciąż miałam przed oczami. Inna sprawa, że taka ucieczka wydaje się niemożliwa... No, ale dla dzieła ta akurat komplement. Pozdrawiam! :)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: