Dodany: 11.01.2014 11:23|Autor: maggie.p

Niebezpieczne zabawy na Lazurowym Wybrzeżu


Po przeczytaniu „Morelle” i moich achach i ochach nad nią, postanowiłam powędrować do biblioteki i zaopatrzyć się w kolejną powieść Elizabeth Adler. Pogoda za oknem nieciekawa, śniegu ani na lekarstwo, więc trzeba sobie jakoś humor poprawić ciekawą książką. No i po paru minutach grzebania na półkach (tym razem zrezygnowałam z szukania w necie i wcześniejszej rezerwacji) byłam szczęśliwą posiadaczką „najnowszego bestselleru” – jak informował napis na okładce (wyd. Amber, 2004) – „Hotel Riwiera”. Wpadłam do domku, potem do pokoju i otworzyłam książkę bardzo ciekawa, czym to tym razem zaskoczy mnie autorka, której wcześniej przeczytana powieść tak mnie urzekła. I… ale zacznijmy od początku i nie uprzedzajmy faktów.

Na temat Elizabeth Adler napisałam w poprzedniej recenzji. W przypadku tej powieści potwierdza się, że pisarka opowiada o życiu, które sama doskonale poznała, o okolicach, w których sama mieszkała. Jeśli dodać do tego niesamowitą lekkość pióra, którą Elizabeth dysponuje, to, że opisała te miejsca urokliwie i szczegółowo, jest sprawą oczywistą. Mamy dzięki temu w powieści przepiękne opisy przyrody Lazurowego Wybrzeża, starych angielskich domostw, życia w Kalifornii i w Las Vegas. Kunszt pisarki widać na prawie każdej kartce. Jednak powieść to nie tylko opisy – nawet te najpiękniejsze – ale przede wszystkim akcja, szczególnie że oprócz wątku miłosnego (ostatecznie to typowy romans) jest tu dość bogaty i obszerny wątek sensacyjno-kryminalny.

Bohaterką powieści jest Lola March – Amerykanka, która w wieku trzydziestu paru lat poznaje w Las Vegas Francuza Patricka Laforet i po krótkim, ale dość intensywnym romansie wychodzi za niego za mąż, stając się madame Lolą Laforet. Wyjeżdża z Patrickiem do Francji, w okolice Saint Tropez, gdzie odziedziczył on po rodzicach stary, zniszczony hotel wraz ze skarpą, na której się znajduje, kawałkiem plaży i zatoką nadmorską. Lola bardzo angażuje się w remont i doprowadzenie hotelu do stanu umożliwiającego przyjęcie gości, a że zawsze uwielbiała gotować i nawet nieźle jej to wychodziło, postanawia sama zająć się kuchnią i zostać jej szefem. Hotel zaczyna zdobywać coraz większe uznanie wśród gości, którym odpowiada miła, wręcz domowa i rodzinna atmosfera w nim panująca, otaczający go przepiękny ogród oraz wspaniałe potrawy serwowane przez Lolę. Patrickowi bardzo szybko po powrocie do Francji żona przestaje wystarczać jako jedyna kobieta w jego życiu. Często wyrusza swoim srebrnym porsche do okolicznych miast i miasteczek, gdzie zabawia się z poznanymi tam pięknymi dziewczętami, których na Lazurowym Wybrzeżu nie brakuje. Nie obchodzą go ani kłopoty, z jakimi boryka się Lola na co dzień, ani ogrom pracy, jaki musi włożyć w prowadzenie hotelu. Ona mimo wszystko jest szczęśliwa – znalazła swoją pasję, znalazła życzliwych jej ludzi, którzy co roku przyjeżdżają do hotelu dzięki atmosferze i warunkom, jakie potrafiła stworzyć. Po sześciu latach małżeństwa Patrick wyrusza w kolejną eskapadę, ale tym razem z niej nie wraca. W niedługim czasie po tym, w zatoczce niedaleko hotelu cumuje nieduży jacht, na którego pokładzie znajduje się tajemniczy, bardzo przystojny i uwodzicielski mężczyzna – Jack Farrar, a w hotelu pojawia się nowy, mało sympatyczny i wyglądający na niebezpiecznego gość, Jeb Falcon. Kim są ci mężczyźni i jaką rolę odegrają w życiu Loli? Gdzie podział się Patrick i dlaczego ją zostawił? Dlaczego nagle w życiu bohaterki zaczynają mieć miejsce dziwne, często bardzo niebezpieczne zdarzenia? Jeśli macie ochotę dowiedzieć się tego, zapraszam do przeczytania „Hotelu Riwiera”.

Skłamałabym, gdybym napisała, że to powieść zła i nieciekawa. Bo nie jest. Niemniej brakuje jej tego, co tak bardzo podobało mi się w „Morelle”, a mianowicie wartkiej akcji. Tam na każdej kartce coś się działo, jedno wydarzenie goniło drugie – od lektury trudno było się oderwać. „Hotel Riwiera” jest tej wartkiej akcji, moim zdaniem, zupełnie pozbawiony. Jest ciepłą opowieścią o blisko czterdziestoletniej kobiecie, która znalazła się w dość kłopotliwej sytuacji i przez połowę powieści nic innego nie robi, tylko w tej sytuacji się znajduje. W drugiej części akcja nieco przyspiesza, ale żeby do tego dotrwać, trzeba przebrnąć przez około stu stron monotonii. Mnie się to udało, bo zawsze kończę to, co zaczynam. Mniej cierpliwy czytelnik zapewne zrezygnowałby.

Dużym atutem powieści są bardzo piękne, plastyczne opisy okolicy. Czytając je, jesteśmy w stanie wyobrazić sobie śródziemnomorskie krajobrazy z bogactwem roślin charakterystycznych dla tamtego regionu. Nieraz aż mamy ochotę usiąść w cieniu kwitnących hibiskusów czy bugenwilli, zerwać z drzewa i zjeść soczystą figę, oglądać zachody słońca nad zatoką; albo po prostu posiedzieć na tarasie hotelu, popijając kawę lub zimne wino i chrupiąc słynne czekoladowe ciasteczka Loli. Nie kończy się na krajobrazach śródziemnomorskich. Dzięki podróży Loli do Anglii poznajemy również angielską prowincję z jej starymi, często zniszczonymi domami, pełnymi zakamarków, małych pokoików i tajemnic.

Kolejnym plusem jest świetny warsztat pisarski E. Adler. Akcja powieści, choć – jak wspomniałam – dość powolna, jest jednak bardzo spójna. Czytelnik nie gubi się, w każdej chwili wie, co dzieje się z bohaterami i choć nieraz pojawiają się wątki retrospekcyjne, w żaden sposób nie przeszkadzają one i nie odrywają czytelnika od głównego nurtu powieści.

No i coś, czego nie spotkałam w żadnej innej ostatnio czytanej powieści (albo nie było to aż tak wyraziste, bo nie pamiętam). Podczas lektury pierwszej części „Hotelu…” byłam cały czas głodna. Jakież wspaniałości kuchni francuskiej serwowała Lola swoim gościom! A jak sugestywnie Elizabeth o tym pisała – w zasadzie na sporo z tych specjałów dostaliśmy gotowe przepisy, na których podstawie można by było się pokusić o przyrządzenie ich w zaciszu własnej kuchni.

Nie można również odmówić Elizabeth Adler umiejętności kształtowania charakterów głównych bohaterów. Zarówno Lola, jak i panna N. (jej angielska przyjaciółka) czy Jack są bardzo wyraziści – każde z nich można dokładnie scharakteryzować, zarówno pod względem wyglądu zewnętrznego, jak i cech osobowości. Autorka opisała nam ich bardzo dokładnie, ale również przedstawiła w działaniu – tak, żebyśmy mogli ich sami ocenić. Podziwiamy Lolę za jej hart ducha, pracowitość, pasję. Lubimy Jacka, bo jest uśmiechnięty, sympatyczny, męski. Mamy dużo sympatii dla panny N., która jest taka angielska i nastawiona do każdego bardzo przyjaźnie i życzliwie. Jedno, co trochę mnie dziwi, to że postacie ukazane w „Hotelu Riwiera” są albo czarne, albo białe. Brakuje prawdziwych ludzi, u których spotyka się i pozytywne, i negatywne emocje.

Powieść nie jest więc zła, ale nie zachwyciła mnie. Nie pomogła jej nawet akcja rodem z „Ojca chrzestnego”, gdzie głowa konia została zastąpiona głową kury. O ile ta scena w „Ojcu chrzestnym” przeraża, o tyle w „Hotelu…” rozśmiesza, choć… szkoda zwierzątka…

moja ocena: 5/10


[recenzja publikowana również na moim blogu, lubimyczytac.pl nakanapie.pl]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1006
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: