Dodany: 29.06.2013 21:05|Autor: dot59
Żeby tak w szkole uczono...!
Dawno już nie doznałam takiego zaskoczenia czytelniczego! Ostatnią książką z zakresu nauk ścisłych, z jaką miałam do czynienia, była „Księga wróżb prawdziwych” Bratkowskiego, przedstawiająca perspektywy dwudziestowiecznej nauki i techniki; miało to miejsce gdzieś około roku 1970 (potem jeszcze kilka razy do niej wracałam, ale pozycja była ta sama, więc się nie liczy). Późniejszych kilka lat definitywnie przekonało mnie, że matematyka i fizyka są dziedzinami, które powinnam omijać z daleka. I omijałam tak skutecznie, że za wyjątkiem wykonywania prostych obliczeń na kalkulatorze nie tknęłam niczego, co miałoby cokolwiek wspólnego z cyframi, wzorami, prawidłami etc. Po czym pokrewna dusza, wyznająca pogląd, że prawdziwemu humaniście nic, co ludzkie – a więc także i nauki ścisłe – nie jest obce, dosłownie wmusiła mi podręcznik iście zabytkowy (starszy od każdej z nas, a gdyby wziąć pod uwagę datę pierwszego wydania oryginału, liczący sobie tylko kilka lat mniej, niż my obie razem!), przekonując mnie, że naprawdę da się go przeczytać (za co niniejszym ogromnie dziękuję, Marylku!).
Ku mojemu zdumieniu „Zajmująca fizyka” okazała się nie tylko „czytalna”, ale niemal w całości zrozumiała i wręcz wciągająca. Jej autor, rosyjski uczony urodzony w rodzinie żydowskiej w Białymstoku, a wykształcony w Petersburgu, gdzie pozostał na resztę życia (zajmując się między innymi, jak wyczytałam w rosyjskiej Wikipedii, tworzeniem nowych programów nauczania fizyki, matematyki i astronomii), okazał się rewelacyjnym popularyzatorem wiedzy. Z czasów szkolnych, pomimo czteroletniego uczęszczania do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, pozostały mi tylko jakieś strzępki informacji nijak nieprzekładające się na praktykę plus przeświadczenie, że fizyka to przede wszystkim skomplikowane wzory, licho wie, na co komu potrzebne. A tu człowiek z innej epoki, który – gdyby po studiach znalazł się w innym zakątku ówczesnego zaboru rosyjskiego – mógłby był uczyć mojego dziadka, na przykładzie prostych obrazków i historyjek z życia codziennego uświadamia mi, że fizyka jest wszędzie: w tym, że mrówka zachowuje równowagę, niosąc sosnową igłę z sześć razy dłuższą od niej samej, że pszczoła brzęczy, a motyl nie, że lód jest śliski, a tępy nóż źle kroi, że widzę tęczę i słyszę echo…
No, dobrze, nie powiem, że tym jednym czytaniem nadrobiłam wszystkie braki w wiedzy, tak starannie hodowane przez kilkadziesiąt lat (choćby dlatego, że z racji daty powstania podręcznika siłą rzeczy nic się w nim nie znalazło o różnych kwantach, elektronach i tym podobnych, z którymi jestem najbardziej na bakier), ale przynajmniej to i owo zrozumiałam. I zyskałam mocne przeświadczenie, że gdyby wszystkie szkolne podręczniki tak wyglądały, może brak zdolności nadrobiłabym ciekawością i nie musiałabym się przez tyle lat wstydzić… Jedyne, co mnie w „Zajmującej fizyce” złościło, to obowiązkowe – najwyraźniej dodane przez autora przy kolejnych wydaniach, ukazujących się już po rewolucji – odniesienia propagandowe do osiągnięć radzieckiej nauki i techniki. Bez nich byłaby przecież równie zajmująca… tylko że pewno nie zostałaby w latach 50. wznowiona, a tym samym przełożona na polski, więc z dwojga złego już lepiej z nimi. Można je zignorować, a wiedza i tak zostanie.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.