Miłość bez piątej klepki
„Miłość w czasach zarazy” Gabriela Garcii Márqueza to lektura złożona. W zasadzie temat jest prosty: pewien chłopiec zakochuje się w pięknej rówieśnicy i składa śluby dozgonnej miłości. Jak w baśniach, w starych opowieściach bajarek, jak za dawnych lat – bo wydaje mi się, że „dawne lata” obfitowały w romantyków, czego nie można powiedzieć o dzisiejszym świecie, w którym prawie wszystko kręci się wokół nieustannej pogoni za karierą, sukcesem, lepszą posadą. Ale, ale… Miało być przecież o miłości, Márquezie, Ferminie Dazie, Florentinie Arizie i Juvenalu Urbino. Czas, start!
Fermina była pięknym, dumnym dziewczęciem wychowywanym przez apodyktycznego ojca i podporządkowaną mu ciotkę, starą pannę Scholastykę. Jako jedyna latorośl, traktowana była wyjątkowo i pokładano w niej wielkie nadzieje. Nic dziwnego więc, że gdy tylko odkryto wzajemne zauroczenie dzieci – Ferminy i Florentina – postanowiono je raz na zawsze rozdzielić. Rodzicielskie intrygi (ale nie tylko) doprowadziły dziewczę do małżeństwa z wytwornym, znanym i poważanym Juvenalem Urbino, natomiast zakochanego w niej chłopca skazały na cierpienia, drogę przez duchową mękę i ponadpięćdziesięcioletnie oczekiwanie. Albowiem była to miłość, której kres mogła położyć tylko śmierć kochającego.
Tak naprawdę głównym bohaterem powieści są nie kochankowie, ale… sama Miłość. To wszystkie jej fazy są dokładnie opisywane, rozkładane na czynniki pierwsze, analizowane. Do tego stopnia autor skupił się na jej analizie, że gdy tylko oddaje na krótkie chwile głos bohaterom („Miłość w czasach zarazy” jest praktycznie pozbawiona dialogów), wygłaszają oni tak zdawkowe uwagi i komentują rzeczywistość w tak niewybredny, niewyszukany sposób, iż z westchnieniem ulgi witamy powrót płynnego toku narracji, zapominając o tym, że właśnie usłyszeliśmy coś od tych, o których czytamy. Tak, jakby było to najmniej ważne. Co jednak jest godne uwagi w tych krótkich wypowiedziach bohaterów, to mnogość znaczeń: pod każdą z nich, złożoną choćby tylko z pięciu słów, kryje się tak duża ilość emocji, tak złożone sytuacje, że bez pomocy narratora nie bylibyśmy w stanie pojąć tych niedługich, nierzadko okraszonych wulgaryzmami, wypowiedzi. A jaka jest sama Miłość?
Powieść skłania nas do gruntownego przemyślenia dawno już sformułowanego problemu: czy zakochani są szaleńcami? Czy zakochanie to brak piątej klepki, totalne zaćmienie umysłu? Spójrzmy na nich: Florentino swoją ukochaną znał jedynie z widzenia i wymienianych listów. Prawda, że to niedzisiejsze? Kto jeszcze, w XXI wieku, potrafi powiedzieć „kocham cię” bez wzbraniania się przed szaleństwem stanu zakochania, bez barier ochronnych, bez tak popularnego: „jak poznam lepiej, to powiem, że kocham”. Bo teraz – nie wiem, nie mogę, ośmieszę się. Może to nasz strach przed obnażaniem uczuć sprawia, że w śmieszność ubieramy Florentina Arizę, człowieka, który żył w zgodzie z popędami własnego serca, przyrzekając miłość po grób?
A pozostali? Kochają, ale dziwna jest to Miłość. Oddają się drugiemu „do ostatniej pestki”, zapominając o całym świecie, ale… nie wiedzą, czy to ona, czy to właśnie „to” (o, to właśnie jest dzisiejsze!). Ot, co! Tak trudno to uczucie zdefiniować. Czyżby miało naprawdę być tylko stanem umysłu szaleńca?
Márquez zrobił swoje. Napisał obszerną powieść o Miłości, wierny tradycjom starodawnych bajów, i zrobił to w taki sposób, że książkę czyta się z wypiekami na twarzy, choć gdy próbuje się cokolwiek powiedzieć o fabule, brzmi to banalnie. Nie przywiązał nas zanadto do bohaterów, bo ci, choć niezaprzeczalnie ciekawi, odziani są w swoje wady i dziwactwa w takiej liczbie, że wcale nie mamy ochoty zapoznawać z nimi bardziej ani, nie daj Bóg, zaprzyjaźniać. Zostaje tylko Ona – lekko ześwirowana, romantyczna, szalona, wierna, namiętna, zawsze czuwająca obok i przede wszystkim na wskroś dobra – Miłość. Nieważne, czy w czasach cholery, czy w XXI wieku. Ważne, że potrafi zamieszkać w każdym sercu, pod warunkiem, że nie będziemy trzymać się piątej klepki jak ostatniej deski ratunku. Bo to właśnie zdrowy rozsądek, osławiona piąta klepka, zabija ją na nowo każdego dnia. I za tę lekcję dzięki ci, Márquezie!
[Recenzja została wcześniej opublikowana na stronie Miasta Słów]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.