Na południe od Grande
Twórczość McCarthy'ego daje się z grubsza podzielić na "okres Tennessee" ("Strażnik sadu", "W ciemność", "Dziecię Boże" i "Suttree") i "okres Pogranicza", rozpoczynający się "Krwawym południkiem", a kontynuowany w "Trylogii Pogranicza" i "To nie jest kraj dla starych ludzi". "Rącze konie", napisane bezpośrednio po apokaliptycznym "Południku", bodaj najgłośniejszym dziele McCarthy'ego, mimo zbliżonej przynależności gatunkowej (western) różnią się od niego znacznie. Otrzymujemy jakby inną wizję Dzikiego Zachodu spod tej samej ręki. O ile "Południk" przedstawiał cywilizowanie Zachodu jako - świadomie upraszczam - festiwal rozpasanego, sadystycznego okrucieństwa, to "Rącze konie" – których akcja rozgrywa się jakieś sto lat później w mniej więcej tym samym rejonie geograficznym - prezentują wizję przeszłych dziejów z bardziej współczesnej perspektywy, siłą rzeczy narzucającej nostalgiczne spojrzenie. Jest ono tylko pozornie nostalgiczne, ale o tym za chwilę.
Rok 1949; w Teksasie umiera stary ranczer, a spadkobierczyni ani jej były mąż nie są w najmniejszym stopniu zainteresowani biedną wiejską posiadłością. Wraz z nim w sposób symboliczny odchodzi w przeszłość pionierska karta historii. Ranczo próbuje bezskutecznie przejąć zafascynowany dziadkiem dziewiętnastoletni wnuk, John Grady Cole, który lepiej niż w otaczającej go ucywilizowanej współczesności, odnajduje się w prostym ranczerskim stylu życia, upajającym swobodą i bliskością natury. Chłopak, nie mogąc pogodzić się ze stratą rancza i zarazem nie mogąc znaleźć sobie miejsca poza nim, wreszcie poszukując umykającego smaku dawnego świata - wyjeżdża do Meksyku. Wolę umrzeć jadąc, niż żyć stojąc w miejscu - stwierdza. Towarzyszy mu przyjaciel, a po drodze dołącza jeszcze trzeci dzieciak, którego krnąbrny i nieobliczalny charakter doprowadzi do tragicznych wypadków. John Grady Cole pozna brutalną i zupełnie nieromantyczną przeszłość kraju, który odwiedził i na własnej skórze odczuje twardość zasad nim rządzących. Doświadczy pierwszej miłosnej fascynacji, pierwszego bólu wyrzeczenia i pierwszej żądzy zemsty.
Bo też "Rącze konie" są w istocie powieścią inicjacyjną. Dojrzałość Johna Grady’ego Cole’a z początku powieści jest pozorna. Jest on rzeczywiście, bardziej niż skarlałe duchowo pokolenie rodziców, świadom przeszłości otaczającej go krainy. Ale dopiero od starej Meksykanki dowie się, jak wyglądały dawne czasy z bliska, bez romantycznej otoczki. Dopiero w zderzeniu z realną przemocą – tak fizyczną, jak przemocą twardych obyczajów – podejmie walkę o przetrwanie, a także zdobędzie się na prawdziwie męskie decyzje, również dotyczące cudzego życia i śmierci. Przemoc ta - słuszna bądź nie - jest bowiem integralną częścią otaczającego go świata. Słowem, nostalgiczna otoczka, spowijająca w jego oczach Pogranicze, rozwieje się, dając poznać twarde realia. Pozbawi go złudzeń, ale przez to uczyni mężczyzną. Zahartuje go krzywda i niesprawiedliwość, jakiej będzie świadkiem i ofiarą, w myśl starej zasady, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Jednocześnie finał wskazuje na to, że przemoc - nawet słuszna i, zdawałoby się, sprawiedliwa - nie jest reakcją dobrą, że w którymś momencie należy powiedzieć "dość". Dojrzeje do tego John Grady Cole - i na szczęście w świecie "Rączych koni" jest to jeszcze możliwe. Szukając nitek wiążących twórczość McCarthy'ego łatwo można stwierdzić, że to być może do tego właśnie świata tęsknić będzie później szeryf Bell z "To nie jest kraj dla starych ludzi".
W ogólnym rozrachunku "Rącze konie" są chyba pierwszą tak przejrzystą konstrukcją fabularną w dorobku McCarthy’ego. Być może wnioski płynące z samego wątku dojrzewania nieco trącą oczywistością (w diametralnie odmiennej tonacji, lecz z podobnym punktem dojścia napisane są "Koniokrady" Faulknera), ale powieść zawiera także ciekawe, przemyślane spojrzenie na przeszłość tej części kontynentu amerykańskiego, a zwłaszcza pogmatwanej i tragicznej epoki rewolucji meksykańskiej. Dzięki innym z założenia celom "Rącze konie" nie są – jak "Krwawy południk" – feerią obłędnej przemocy, ale bardziej stonowaną refleksją nad przeszłością Dzikiego Zachodu, zarówno w jego romantycznej otoczce, jak i w jego realnej, "prawdziwej" historii. McCarthy nie przekreśla zresztą całkowicie tej idealizującej czasowej perspektywy jako z gruntu fałszującej obraz, a jedynie ją uzupełnia. Zwłaszcza że wydaje się, iż dzikość zawarta w XIX-wiecznym kolorycie jego samego także uwodzi. Świadczą o tym dobitnie opisy kraju, który przemierzają chłopcy. To ziemia upajająco dzika, rozległa tak, że pozwala na naprawdę głęboki oddech, a do tego do głębi przesiąknięta właśnie przeszłością, zapełniona powidokami plemion już nieistniejących, ale które jakby dopiero co przemierzały te pustkowia, jeszcze nieomal brzmiąca echem ich nawoływań, usiana kośćmi upolowanych przez nie zwierząt. Tu przeszłość i krajobraz stapiają się w jedną, nierozerwalną całość: bez tej przeszłości krajobraz byłby inny, bez tego krajobrazu być może inna byłaby historia. W świat ten również organicznie wpisana jest samotność. Właśnie w tej powieści czuje się, jak cudownym McCarthy jest pejzażystą - i to jest pejzaż jednocześnie przestrzenny, czasowy i egzystencjalny. To chyba najpiękniejsze fragmenty w całej jego twórczości, piękne i mądre. Powieść - jak każda w dorobku McCarthy'ego - niepowtarzalna, w dodatku ważna dla literackiego westernu jako gatunku. To ścieżka na Zachód wyrastająca z oryginalnego uniwersum literackiego tego autora - i kompletnie autonomiczna wobec wytyczonych wcześniej przez A.B. Guthrie'ego ("Droga na Zachód"), Jacka Schaefera ("Jeździec znikąd"), E.L. Doctorowa ("Witajcie w Ciężkich Czasach"), Larry'ego McMurtry'ego ("Na południe od Brazos") i innych amerykańskich literatów.
[recenzję opublikowałem również na moim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.