Dodany: 23.04.2011 10:15|Autor: zsiaduemleko

O tym, jak niewygodny był Żelazny Tron


Tak, do grona podnieconych czytelników cyklu „Pieśń Lodu i Ognia” miałem zamiar dołączyć od dawna. Przerażał mnie jedynie jego ogrom, bo do obecnych sześciu tomów (niechudych zresztą) już w lipcu dołączy siódmy, a autor przewiduje dwa kolejne, które dopiero powinny zamknąć serię. Śmiałe założenie, biorąc pod uwagę fakt, iż ponadsześćdziesięcioletni Martin na nadmiar weny twórczej ostatnio nie cierpi – najnowszy tom, „A Dance with Dragons” pisał sześć lat. Zastanawiam się więc, ilu czytelników i fanów „Pieśni Lodu i Ognia” zdąży umrzeć nie doczekawszy finału serii. Kolejne wiosny mijają nieubłaganie, Martin na okaz zdrowia też jakoś szczególnie nie wygląda, nie należy więc się dziwić fanom, że obawiają się o dalsze losy „Pieśni Lodu i Ognia” – o to, czy autorowi wystarczy zapału, no i czasu, nie bójmy się o tym „pisać głośno”, nawet jeśli to nieuprzejme. Czarny scenariusz, ale byłby to bolesny cios dla milionów czytelników na całym świecie. Zawsze istnieje możliwość dokończenia cyklu przez innego autora, z tym, że to niezmiennie tylko półśrodek, który trudno byłoby niektórym zaakceptować i potraktować poważnie. Z drugiej strony, nie byłby to oczywiście żaden precedens, natychmiast przypomniał mi się świetny cykl „Troja” Davida Gemmella, który za swojego małżonka dokończyła Stella. David odszedł w trakcie pisania ostatniego, trzeciego tomu.

No, ale dobra, gdybanie już zostawiam innym i przechodzę do „Gry o tron”.

Czytelnicy na całym globie rozpływają się w zachwytach, cykl zgarnia najwyższe noty, multum nagród, wszelkie rekordy świata i galaktyki, a recenzenci łkają ze szczęścia i zaszczytu obcowania z prozą Martina. To wiadomo, gdyż pozytywne opinie dominują, więc ja skupię się na wadach powieści, bo taki ze mnie gbur i krytyk od siedmiu boleści.

Fani tzw. „gier komputerowych”, tudzież „gier wideo” świetnie kojarzą syndrom „japońskiego RPG” i jego przywar. Skośnoocy scenarzyści fabularni lubują się w przydzielaniu głównych ról bohaterom nastoletnim, zrzucając na ich wątłe ramiona codzienne i błahe problemy z kategorii „ratowanie świata od zagłady”, „polityczne intrygi obejmujące całe królestwa i kontynenty” czy „prowadzenie wojen na skalę globalną”. Tak, jakby nagle na świecie zabrakło ludzi dorosłych, doświadczonych i krzepkich. Więc nasi dziecięcy, nieopierzeni bohaterowie toczą zacięte boje z budzącymi przerażenie przeciwnikami, pokonując kolejne zastępy krwiożerczych zmutowanych mrówek, przerośniętych mięsożernych roślin, wciągających w czarną dziurę kredensów, odpornych na fizyczne ataki żelków z nikczemnym wyrazem twarzy, czy, finalnie, z pragnącym zawładnąć światem (jakżeby inaczej) bezlitosnym czarnoksiężnikiem. Martin w swoim opus magnum podążył nieco tym tropem i dość obficie uraczył nas nastoletnimi bohaterami. Co prawda nie ruszają oni w pojedynkę na podbój świata, ale trudno zbagatelizować ich istotne znaczenie fabularne. Wprowadza to początkowo do powieści pewien dysonans, wszak „Gra o tron” aspiruje do miana powieści fantasy dla dorosłych, względnie realistycznej, bez wszędobylskiej magii, abrakadabrów, hokuspokusów, wywijania różdżkami. A także bez tematów tabu, więc nie zabraknie przemocy, ucinanych głów, seksu – nawet z czternastolatkami i w odcieniu kazirodczym. A mimo to dominują w powieści dzieci. Dojrzałe jak na swój wiek, w końcu to prawowici następcy tronów, ale jednak wciąż dzieci, irytujące, ze swoimi humorami, dąsami, problemami dojrzewania, poczuciem odrzucenia, lekcjami do odrobienia i namiastką wąsa pod nosem, niczym u Jasia z „Klanu”. Ten aspekt narzuca oczekującemu brudu i krwi czytelnikowi przykre skojarzenia z takimi reprezentantami fantastyki, jak „Harry Potter”, „Eragon” czy „Opowieści z Narnii”, których, choćby nie wiem jak dobre były w swojej kategorii, nie sposób nazwać powieściami dla dorosłych. Ten rozdźwięk między założeniami a osiągniętym finalnie efektem na szczęście wraz z rozwojem i zaognieniem fabuły zanika, ale odnotować go, moim zdaniem, należy.

Będąc już przy rozwoju fabuły - odnoszę wrażenie, iż Martin ma przykrą tendencję do rozwlekłości. Zapewne stąd cykl początkowo planowany na cztery tomy rozrósł się dwukrotnie. Podejrzewam, że ktoś zdolny potrafiłby „Grę o tron” skrócić o blisko 1/3 tekstu bez uszczerbku na mroźnym klimacie, a już na pewno bez naruszenia konstrukcji fabularnej. Fani zakrzykną, że każde zdanie powieści jest obowiązkowym elementem całości, niezbędnym dla nastroju i w ogóle bredzę jak potłuczony, ale nadal sądzę, że Dżordż chwilami dawał się ponieść wodzie, którą sam wylewał wiadrami podczas pisania.

Czujny czytelnik dostrzeże w czasie lektury sporo powtarzających się elementów. Niektóre metafory czy zwroty pojawiają się cyklicznie, nieznacznie czasami zmienione i nie zliczę, ile razy czytałem o Aryi stęsknionej za Jonem, o tym, jak mówił do niej „siostrzyczko”, targając przy tym jej czuprynę. Albo o kolorze, odcieniu i rodzaju światła wpadającego do komnaty przez okno czy okna. Błahostki, ale ucierają się one czytelnikowi i każde ich kolejne pojawienie się powoduje mimowolne cmoknięcie z irytacji.

Przebieg niektórych epizodów bywa też przewidywalny. Wynika to po części z obecności paru oklepanych i ogranych motywów. Zbieg okoliczności skutkujący przypadkowym podsłuchaniem przez bohatera kluczowej rozmowy co prawda nie wypada tutaj tak bezczelnie i banalnie jak w „Malanowskim i partnerach”, ale pojawić się musi, bo co to za intryga bez niepowołanych świadków? Tradycyjne starcie z gatunku Dawid kontra Goliat, gdzie (niespodzianka) wygrywa ten pierwszy, też niesie ze sobą lekki odorek sztampy. Jest tego nieco więcej, fragmenty mniej lub bardziej istotne, ale ich odbiór zależy już od indywidualnych odczuć i oczekiwań czytelnika. Z drugiej strony, w tak obszernym dziele trudno uniknąć pewnych schematów, więc powiedzmy, że czepiam się na siłę, przyznaję. Wszak to wszystko nie ma większego znaczenia w konfrontacji z urokiem powieści w szerokiej perspektywie.

Co z tego, że bywa rozwlekle, skoro czyta się to niezauważalnie szybko, zgrabnie, a kolejne rozdziały absorbują czytelnika kompletnie. Jeśli już jesteśmy przy rozdziałach, to są one strategicznie podzielone między kolejnych bohaterów (tych pozytywnych raczej) i reprezentują dzięki temu urozmaicone ujęcia narracyjne.

Co z tego, że nagromadzenie dzieci początkowo usypia czujność czytelnika, skoro przychodzi taki moment, gdy ich szczenięce lata zostają brutalnie przerwane, a wszystkim humorom i fochom ucina się bezlitośnie łby. Poza tym, oczywiście nie samymi nieletnimi „Gra o tron” stoi, a postaciom dorosłych trudno cokolwiek zarzucić. Eddard „Ned” Stark – nowo mianowany namiestnik Króla, klasyczny idealista do bólu, głowa rodziny, sprawiedliwy, acz bezlitosny – jego losy z pewnością wywrą wrażenie na czytelniku. Obowiązkowo należy wspomnieć również o Tyrionie Lannisterze – postaci unikatowej pod każdym względem, no i jedynej, która narracyjnie reprezentuje stronę „tych złych” (Daenerys na razie nie liczę, bo to nieco odrębny wątek).

Co z tego, że zdarzają się epizody przewidywalne i wyświechtane, skoro w parze z nimi idą te całkowicie zaskakujące, zapewniające absolutne przywiązanie do lektury i trudne do zmazania pozytywne wrażenie. Celowo w opinii pomijam zarys fabularny powieści, bo ten, bez dogłębnego potraktowania, da się skrócić w samym tytule tomu i brzmi wtedy banalnie, ale zapewniam, że morderczy trud autora w budowaniu intrygi jest zauważalny i trudno go nie docenić.

Tak, to powieść kapitalna w swoim gatunku, kompleksowa, którą trudno potraktować obojętnie, choć to żadne wybitne na płaszczyźnie literackiej dzieło. Przyjemna w odbiorze, pomimo początkowego wrażenia zagubienia i konsternacji w ogromie nazwisk czy rodów. Wciągająca jak bagno, satysfakcjonująca, bez szczególnego filozofowania, z minimalnymi, ledwo zauważalnymi elementami fantastycznymi. Tak mało istotnymi, że na dobrą sprawę wydarzenia przedstawione w książce mogłyby mieć miejsce w średniowieczu. Zobaczymy, jak to się rozwinie w dalszych tomach, bo „Starcie królów” już czeka na mojej półce. Dziewięćset stron, ale jakoś mnie to nie przeraża.

Należałoby zakończyć frazesem „Nadchodzi zima!”, obecnym chyba w każdej recenzji „Gry o tron”, ale ja będę alternatywny i tego uniknę, ha!

Nie, poczekaj…

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 9792
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 8
Użytkownik: pred89 28.04.2011 17:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Tak, do grona podnieconyc... | zsiaduemleko
Ciekawa recenzja muszę przyznać.
Użytkownik: ambarkanta 28.04.2011 22:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Tak, do grona podnieconyc... | zsiaduemleko
Świetnie napisane - ja zastanawiam się, w jakim stopniu Martin nawiązuje do "Smoczego tronu" Williamsa. Wobec tylu pochwał chciałbym doznać lektury na własnej skórze, kiedyś.
Użytkownik: Ryana 28.04.2011 23:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Świetnie napisane - ja za... | ambarkanta
W żadnym :>
Użytkownik: ambarkanta 29.04.2011 22:03 napisał(a):
Odpowiedź na: W żadnym :> | Ryana
Motyw tronu, walka o sukcesję, złowroga północ i sąsiedzi w krainie Westeros/Osten Ard, gdzie równowaga została zachwiana... No ale nie chcę zgadywać - jeśli Martin snuje intrygę tak zręcznie jak Williams, to warto zapoznać się z książką. :-)
Użytkownik: wwwojtusOpiekun BiblioNETki 01.05.2011 08:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Motyw tronu, walka o sukc... | ambarkanta
Martin raczej wzoruje sie na historii rzeczywistej (mur Hadriana, Wojna Dwóch Róż itp.). A poza tym, cóż to za epickie fantasy bez motywu walki o tron/sukcesję?
Jeśli porównywać walory literackie, to Williams się nie umywa - to nie ta liga co Martin.
Użytkownik: ambarkanta 02.05.2011 10:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Martin raczej wzoruje sie... | wwwojtusOpiekun BiblioNETki
Każde fantasy, cała fantastyka, jakoś odwołuje się do znanej nam historii i geografii - masz rację, tego nie da się chyba uniknąć. Co do walorów literackich, to Williams pozytywnie mnie zaskoczył, mimo to cyklu nie doczytałem do końca. W samym tytule, nazwach miejscowych i własnych postaci obydwu powieści, Williams wydaje mi się lepszy od Martina.
Użytkownik: wwwojtusOpiekun BiblioNETki 02.05.2011 10:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Każde fantasy, cała fanta... | ambarkanta
Cóż, to chyba kwestia gustu - ja Williamsa nie miałem ochoty dalej czytać (ale to było dawno temu, może dziś dałbym mu szansę), natomiast od Martina nie mogłem się oderwać i zarywałem noce.

Martin na pewno zna Williamsa i ceni jego twórczość, tutaj cytat z wywiadu z Martinem:
"Tad William's fantasy series, that was very influential. It was good work. When I read his books, it was one of the things that got me to think of doing one of my own."
Użytkownik: ambarkanta 04.05.2011 22:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Cóż, to chyba kwestia gus... | wwwojtusOpiekun BiblioNETki
Tak właśnie jest, że gusta decydują, a pochlebna opinia Martina o Williamsie, przybliża mnie do lektury. ;-)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: