Dodany: 18.09.2010 00:32|Autor: inuitka

Nie masz kobiety nad białą kobietę!


Wiele tu pochlebnych opinii, a mnie się ta książka nie podoba, chociaż naprawdę starałam się do niej podchodzić z życzliwością i wyrozumiałością. Z początku wywoływała u mnie śmiech, potem znużenie i niesmak, a na koniec miałam już ochotę ją spalić.

Początek to właściwie najśmieszniejsza, a przez to najfajniejsza część tej książki. Poznajemy głównego bohatera, sierżanta Billy'ego MacVeigha i jego towarzysza, Tommy'ego Pelletiera, którzy pełnią służbę na dalekiej północy Kanady. Pelletier ma depresję wywołaną brakiem słońca i, ogólnie rzecz biorąc, samotnością, choć tak naprawdę brakuje mu po prostu kobiety, i to konkretnie białej. "Cóż bym dał za to, aby choć na chwilę ujrzeć twarz białej dziewczyny (...) To by wygnało ze mnie gorączkę (...)” [1] - mówi w cierpieniach. MacVeigh wyrusza więc do osady po lekarstwa, a po drodze, wśród wichrów i mrozów, spotyka kobietę. "Była to biała kobieta!" - informuje nas z radością narrator i "Mac Veigh, od roku blisko nie widujący białych kobiet, uznał tę, którą miał przed sobą, za skończenie piękną" [2]. Kobieta ciągnęła ze sobą trumnę, w której miał spoczywać jej zmarły mąż. "Krew popłynęła szybciej w żyłach" MacVeigha, dla którego przedstawicielki płci pięknej „uosabiały zawsze dobro i piękno", a teraz "widział przed sobą kobietę, co łączyła urok kochanki z najwyższą cnotą żony" [3]. Sierżant od razu postanowił jej pomóc i choć obecność nieboszczyka jest zazwyczaj czymś raczej przygnębiającym, to on wyjątkowo tego nie czuł, bo „był w towarzystwie kobiety!” [4]. Rozbił obozowisko, rozpalił ogień i zaczął tłumaczyć jej „co to znaczy tak bardzo, bardzo długo nie widzieć białej kobiety” i że choremu przyjacielowi nie lekarstw trzeba, „tylko białej kobiety” [5]. Potem opowiada także historię o kwiecie, w którym, według indiańskich wierzeń, przebywać ma „dusza najpiękniejszej i najczystszej z ziemskich istot” [6] – on nazwał ten kwiat... kobietą.

W książce aż roi się od podobnych przezabawnych, obsesyjnych wręcz, wypowiedzi bohatera na temat kobiet. Nie trzeba chyba dodawać, że tylko białych, bo najwyraźniej autochtonki na miano kobiet nie zasługują wcale. Niestety, ten ohydny etnocentryzm daje o sobie znać przez całą historię, przy czym Indianie cieszą odrobinę większym szacunkiem autora niż Inuici, czyli, jak to się kiedyś mówiło, Eskimosi. Mamy zatem wiele uwag na temat ich niskiej inteligencji („wódz gapił się z bezmyślnym wyrazem twarzy” [7], „pospolite, tępe twarze o tępym wyrazie” [8]), nieatrakcyjnej powierzchowności („maleńcy mieszkańcy Północy”, „gromada dziwacznie ubranych i wstrętnych z wyglądu postaci” [8]) i odrażającej mowy („mowa, której brzmienie przypominało chrzęst kości”, „zagadał, wydając dźwięki podobne do ostrych psich skowytów” [8]). Inuici są niemoralni i niezbyt przyjaźni, ale Indianie są w porządku, bo służą białym jako towarzysze w wyprawach, i można ich wysłać na polowanie, podczas gdy samemu siedzi się w ciepłej chacie. Są szlachetni, mają, o dziwo, piękne twarze i główny bohater zaszczyca ich nawet podstawową znajomością ich, „melodyjnej” zresztą, mowy. Metysi, czyli „mieszańcy”, jak pogardliwie mówi o nich narrator, też z jakiegoś powodu wszyscy są dalecy od ideału. Krew pulsowała za to w żyłach MacVeigha, gdy dowiedział się, że kobieta, którą kochał swą niezdrową miłością, pochodzi z rodu jednego z kolonizatorów północy. Bo jakże zacnie jest zabierać ziemię tym wszystkim tępakom i kolonizować ją przez jedynych słusznych ludzi.

W książce niby dużo się dzieje, ale za to strasznie niemrawo i ciągle to samo. MacVeigh chodzi to tu, to tam, ktoś ciągle choruje albo obrywa, rozściela derki czy gotuje herbatę. Poza tym główny bohater sprawia wrażenie osoby mającej problemy psychiczne, o czym świadczyłaby chociażby jego cnotliwa i platoniczna obsesja na punkcie Izabeli. Najciekawsze jest chyba to, że MacVeigh w pewnym momencie stwierdza wręcz, iż kocha męża Izabeli, bo skoro ona kocha swego męża, to mąż ten musi być człowiekiem wspaniałym. Naprawdę, na początku starałam się myśleć, że to urocze, ale w końcu poległam. Naiwna szlachetność, czystość i dobroć pozytywnych postaci tej książki jest po prostu nie do zniesienia. To nie są ludzie z krwi i kości, tylko jakieś purytańskie ideały, w które po prostu nie da się uwierzyć.

Nie sposób w tej recenzji pominąć polskiego tłumacza, czyli Haliny Borowikowej, kryjącej się pod pseudonimem Jerzy Marlicz. Tłumaczenie jest wiekowe, bo przedwojenne. Nie mam pojęcia jak brzmi oryginał, i pewnie nigdy mnie nie pokusi, żeby sprawdzić, ale anachroniczny przekład pani Borowikowej, zapewne niecelowo, czasem ogromnie przyczynia się do pogłębienia śmieszności tej powieści. Wystarczy powiedzieć, że nikt w tej książce nie śpi na łóżku. Na czym zatem śpią? A na tapczanach. I to nie tylko białe kobiety i mężczyźni. Jakimś cudem jeden tapczan udało się wcisnąć nawet do wigwamu!

Może przesadzam. To w końcu książka dla starszych dzieci. Pomijając już jednak wszystkie problemy psychiczne głównego bohatera, najbardziej uderza mnie w niej ten obrzydliwy etnocentryzm, żeby nie powiedzieć rasizm. Aż strach pomyśleć, co byłoby, gdyby Curwood wysłał jakiegoś swojego bohatera do Afryki. Zdecydowanie nie chciałabym, żeby moje dziecko miało kontakt z twórczością takiego autora. Ale ja sama coś jeszcze z ciekawości przeczytam. Zapewne tylko po to, żeby znienawidzić go na dobre.

---
[1] James Oliver Curwood, "Najdziksze serca", tłum. Jerzy Marlicz, wyd. Iskry, 1955. s. 7
[2] Tamże, s. 14
[3] Tamże, s. 16
[4] Tamże, s. 17
[5] Tamże, s. 21
[6] Tamże, s. 23
[7] Tamże, s. 12
[8] Tamże, s. 78

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1497
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: