Dodany: 14.11.2006 10:34|Autor: dorsz
Oby to była ostatnia powieść Irvinga
Uwaga: w recenzji zdradzam sporą część przebiegu akcji, zwłaszcza pierwszej połowy powieści.
Czytałam większość książek Irvinga, głównie z satysfakcją, więc za lekturę najnowszej zabrałam się ze sporą dozą zainteresowania. Tymczasem już po krótkim czasie miałam ochotę wrzucić "Zanim cię znajdę" do kosza na śmieci. Kazała mi ją do końca doczytać tylko naiwna i płonna nadzieja, że coś jednak musi ostatecznie z tego wyniknąć. Wynikło, owszem: moje przekonanie, że osoby odpowiedzialne za wydanie powieści nie potrafiły czytać lub wizja zysków płynących z czegokolwiek firmowanego nazwiskiem znanego pisarza przesłoniła im całkowicie literki.
Zaczyna się nawet nieźle: czteroletni Jack Burns podróżuje ze swoją matką Alice po Skandynawii i Holandii w poszukiwaniu swego ojca Williama, organisty. Alice para się wykonywaniem tatuaży, bardzo dużo tu więc opisów wykonywanych przez nią wzorów, narracja nieco się dłuży (zwięzłość jednak nigdy nie była mocną stroną Irvinga), postaci są dość przewidywalne, ale na razie czyta się dość dobrze. Katastrofa następuje później, w drugiej części, gdzie pięcioletni Jack idzie do szkoły żeńskiej, i przez kolejne 100 stron ciągnie się niesmaczny, kuriozalny, miejscami wręcz obrzydliwy obraz wyobrażeń Irvinga na temat tego, jak nastoletnie dziewczynki molestują pięciolatka (zresztą nie tylko, mamy tu również pedofilię w wykonaniu mocno starszej pani, opisaną tak, aby przypadkiem niczego nie pozostawić wyobraźni czytelnika). Upiększone jest to ciągnącym się przez jakieś 20 stron drobiazgowym opisem przedstawienia, którego zwieńczeniem jest pierwsza miesiączka bohaterki, granej oczywiście przez Jacka. Zdaniem Irvinga takie rzeczy są prawdopodobnie wystawiane we wszystkich szkołach żeńskich na świecie. Oczywiście, nie takie paskudztwa w literaturze się już pojawiały, jednak tutaj problem polega na tym, że kompletnie nic z tego nie wynika. Równie dobrze tę część można by po prostu wyciąć, przynosząc ulgę czytelnikowi (właściwie ta uwaga odnosi się do całej powieści).
Kolejna część jest nieco bardziej zdatna do czytania. Przynajmniej Jack dorasta i nie musimy już czytać o tym, jak uwodzą go kolejne nieletnie dziewuszki, a w każdym razie nie więcej niż raz. Jednak tu Irving nie szczędzi nam z kolei niezwykle szczegółowych opisów mniej lub bardziej fikcyjnych filmów, w których Jack zagrał, nie zagrał, bądź miał zagrać, oraz książek napisanych przez jego przyjaciółkę Emmę. Prawdopodobnie jest to wyraz hołdu dla Kurta Vonneguta, który tą techniką posługiwał się wielokrotnie i którego Irving niezwykle wysoko ceni, jednak Vonnegut zdecydowanie powinien mu powiedzieć „słuchaj stary, bardzo mi miło, ale nie ma na tej planecie miejsca dla więcej niż jednego Kurta Vonneguta, a z nas dwóch tylko ja się tak nazywam”. W ramach hołdu lub aluzji literackiej naprawdę wystarczyłoby opisanie jednej powieści, nie rozwlekłe raczenie nas tym przez kolejne sto stron. Ale to nie wszystko. Na szczyt bezczelności udało się Irvingowi wspiąć, kiedy postanowił streścić kultowy film Ridleya Scotta, „Blade Runnera”, co trwa ze dwie strony, a chodzi tylko o porównanie sposobu wypowiedzenia jednej kwestii przez Jacka do gry Rutgera Hauera. Jeśli ktoś tego filmu nie widział, to i tak się nie dowie z Irvingowego opisu, jak właściwie zostało to zagrane (nie wspominając już o tym, że taki nieszczęśnik raczej nie ma już po co oglądać, pisarz bowiem streszcza zdecydowanie za dużo), a jeśli ktoś film zna, to te mętne i rozwlekłe opisy nie są mu naprawdę do niczego potrzebne.
Jeżeli znękany czytelnik już przebrnął przez te trzysta stron, z których nadal nic nie wynika, właściwie nic się nie dzieje, żadnego bohatera - a przede wszystkim głównego - nie dało się ani polubić, ani przynajmniej znielubić, to czekają go już tylko kolejne dwie części, w których Jack dowiaduje się, że matka go okłamywała, co również opisane jest na ponad stu stronach. Nie pojawia się nawet żadna straszna tajemnica rodzinna, co jest znakiem charakterystycznym tego pisarza. Potem można wreszcie zamknąć książkę z niekłamaną ulgą i przelotnie się zastanowić, co właściwie kierowało Irvingiem, że wyprodukował prawie 600 stron makulatury; inaczej tej twórczości się nie da określić. Być może chciał sprawdzić granice wytrzymałości czytelników i krytyków. Ja w każdym razie będę się bała sięgnąć po jego kolejne dzieło.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.