Dodany: 19.06.2018 13:16|Autor: misiak297

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Czary Marigold
Montgomery Lucy Maud

Marigold i czarodziejski świat, który musi utracić


[w recenzji odwołuję się do szczegółów fabularnych i zakończenia]


„Trwaj przy swoich marzeniach tak długo, jak potrafisz. Bo marzenia są nieśmiertelne. Czas nie może ich zniweczyć ani odebrać im świeżości. Możesz zmęczyć się rzeczywistością, ale nigdy marzeniami”[1].


„Czary Marigold” to jedna z najmniej znanych – i chyba też najmniej lubianych – powieści Lucy Maud Montgomery. Czy słusznie? W wielu aspektach niczym się nie różni od innych książek kanadyjskiej pisarki. I tu bohaterką jest dziewczynka-półsierota, obdarzona ogromną wyobraźnią, odkrywająca piękno i złożoność świata. Poznajemy pierwsze dwanaście lat życia Marigold Lesley, a fabuła sprowadza się do przedstawienia kolejnych przygód oraz wizyt (u) krewnych. Niby nic porywającego – i właśnie na nudę narzekają czytelnicy w umieszczonych w serwisach czytelniczych opiniach. Cóż, ja się nie nudziłem.

Ilekroć jako dorosły człowiek sięgam po twórczość Montgomery, towarzyszy mi poczucie powrotu do szczęśliwej strony dzieciństwa. Pamiętam siebie, dużo młodszego, z fascynacją śledzącego losy Ań, Emilek, Pat i innych mieszkanek Wyspy Księcia Edwarda. Ale tym, co mnie najbardziej uderza, jest zdumienie. Pamiętam te książki, pamiętam losy tych dzieci, jednak umknęły mi szczegóły świata przedstawionego. Być może nie mogłem ich dostrzec jako nastoletni czytelnik. I pewnie, jak wielu moich rówieśników, traktowałem wtedy powieści kanadyjskiej pisarki jako ciepłe, nieco lukrowane historie, pełne wróżek, pięknych nazw, cudownego humoru. Dopiero teraz widzę, ile innych wątków zawierają obok tych, które poświęcone są dzieciom. Ile ciekawych życiowych historii o ludziach dorosłych znalazło się w kolejnych rozdziałach – o miłości, zdradach małżeńskich, kłótniach. I ile w tym wszystkim śmierci, również dziecięcych. Oczywiście trudno się dziwić – tak wyglądała Kanada w pierwszych dziesięcioleciach ubiegłego wieku. Dziś obraz tego minionego (czy na pewno?) już świata najbardziej mnie interesuje.

Akcja rozgrywa się na początku ubiegłego wieku. W czasach, kiedy samochód czy samolot są uznawane za coś niewłaściwego (jeden z epizodycznych bohaterów powie na widok samochodu: „Patrzcie na to brzdąkadło, obrazę pięknego dnia. Nie wiem, po co one w ogóle istnieją na świecie. Albo te samoloty. Gdyby Bóg chciał, abyśmy latali, dałby nam skrzydła”[2]); słowo „byk” (zwłaszcza w ustach starszej kobiety) budzi zgrozę, mówi się „dezabil”, aby nie użyć słowa „bielizna”, za to modne są takie powiedzonka, jak „super” czy „trele-morele”. Sukienki odsłaniające kolana stanowią szczyt nieprzyzwoitości. Ateizm to wywrotowy pogląd. Sporo miejsca zajmuje opis religijnych manii, źle rozumianej pobożności. Nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać humor, z jakim Lucy Maud Montgomery, skądinąd żona pastora, potrafiła podejść do kwestii Boga (jedna z bohaterek powieści, kładąc się późno spać, oznajmia, że nie będzie się modlić, bo nie ma sensu budzić Boga o tej porze). Bardzo silnie zaznaczony jest również snobizm Kanadyjczyków, traktowanie Francuzów z góry:

„– Salome mówi, że on nie może iść do nieba, bo jest Francuzem.
– To bardzo niegodziwe i głupie ze strony Salome wygadywać takie rzeczy – powiedziała surowo Młoda Babcia. – Francuzi też idą do nieba, jeśli zachowują się przyzwoicie – dodała, ale bez przekonania”[3].

Tropienie takich smaczków to część przyjemności płynącej z lektury.

Pora wreszcie powiedzieć coś o fabule. Marigold Lesley mieszka w Świerkowej Kępie, rodzinnej posiadłości, wraz z owdowiałą matką, Lorraine – żyjącą w cieniu pamięci o pięknej pierwszej żonie swego męża – Młodą Babcią Marian Blaisdell i Starą Babcią (a właściwie prababcią) Edith Lesley oraz kuzynką Salome, pełniącą w ich domu rolę gospodyni. Dziewczynka uważa świat za bardzo interesujący i z przyjemnością go odkrywa. Montgomery jak zwykle potrafiła celnie oddać psychikę dziecka. Nie opisuje przełomów życiowych, ale drobne codzienne przygody, fascynacje, strachy, psoty, narodziny przyjaźni. To proces nauki życia – dziewczynka uczy się głównie od babek i matki (bardzo dobrze „napisanych” postaci). Jest zabawnie, jest i refleksyjnie. Uśmiałem się do łez czytając pierwszy rozdział, w którym klan Lesleyów zbiera się, aby nadać imię nowej członkini rodu. Te dialogi!

„Nadszedł czas, by porozmawiać trochę o dziecku, i wuj William–zza–zatoki po wsze czasy okrył się hańbą, mówiąc z powątpiewaniem:
– Ona nie jest… hm… zbyt ładna, jak sądzicie?
– Dobrze to rokuje na przyszłość – stwierdziła cierpko Stara Babcia. Nie odzywała się dotąd, wyczekując sposobnej chwili, jak czujny kot. – Ty byłeś bardzo ładnym niemowlęciem, chociaż miałeś na głowie niewiele więcej włosów niż obecnie – dodała złośliwie. (…)
– Jesteśmy tacy, jakimi stworzył nas Bóg – stwierdził świętoszkowatym tonem wuj Ebenezer.
– W takim razie niektórych z nas nieźle spartaczył – odpaliła Stara Babcia, patrząc znacząco na olbrzymie uszy wuja Ebenezera i białe frędzle bokobrodów, które nadawały mu wygląd owcy. Stara Babcia pomyślała sobie jednak, że bez względu na to, kto jest odpowiedzialny za uszy Ebenezera, to nie fair winić Boga za jego bokobrody”[4].

„– Czy nie byłoby ładnie nazwać ją Adela? — spytała ciocia Anne. – Adela jest naszą jedyną wybitną powinowatą. Słynną autorką…
– Zanim moja wnuczka zostanie imienniczką tej pani, chciałabym poznać zagadkę śmierci jej męża – stwierdziła surowo Młoda Babcia.
– Nonsens, mamo! Nie podejrzewasz chyba Adeli…
– A jednak w owsiance  b y ł  arszenik – przerwała posępnie Młoda Babcia”[5].

Wszystkie powieści Lucy Maud Montgomery wydają się nieco do siebie podobne, niekiedy powtarzają się pewne motywy, sceny czy nawet całe fragmenty (Marigold, podobnie jak parę lat wcześniej Emilka, oznajmia wujkowi, że nie sprzedaje swoich pocałunków). A jednak każda z nich jest inna, w każdej coś zdumiewa. Tutaj zostaje potępione posiadanie niewidzialnego przyjaciela. Marigold przyjaźni się jedynie z wymyśloną Sylvią, ale w gruncie rzeczy tęskni za towarzystwem rówieśniczek. Początkowo broni Sylvii przed Młodą Babcią, zdecydowaną przeciwniczką takich wymysłów, jednak stopniowo dojrzewa do tego, aby dać odejść niewidzialnej przyjaciółce. Ten proces został ukazany bardzo wyraziście.

Obecnie ta powieść może zostać uznana za bardzo problematyczną. Nie wiem, czy w jakiekolwiek innej książce kanadyjskiej pisarki jest tak zaakcentowane uwięzienie w rolach płciowych i społecznych. Padają tu określenia „prawdziwa kobieta”, „prawdziwy mężczyzna”, przy czym pożądany wizerunek kobiety można określić tak: „masz być piękna, ustępować mężowi, ale być od niego po cichu mądrzejsza”. Dziś mogą razić stwierdzenia w rodzaju: „Żaden Lesley nie ożenił się z brzydulą. Niektóre z nas były głupie, zdarzały się sekutnice, ale nigdy nie uchylałyśmy się od najważniejszego obowiązku kobiety – cieszyć oczy mężczyzny”[6]. Nawet jeśli – jak mądra babcia Edith – do pewnych powinności podchodzi się z dystansem (powie ona à propos oświadczyn: „Za moich czasów kobietom »robiło się słabo«, w czasach twej babci – kobiety »mdlały«. Teraz nie robią ani jednego, ani drugiego. A szkoda, bo tracą niezłą zabawę”[7]), to klatka, z której ucieczka nie była taka oczywista.

„Czary Marigold” można czytać jako zapis ówczesnego społecznego dekalogu dla „płci pięknej”. Co ciekawe, główna bohaterka dorasta właściwie w otoczeniu samych kobiet. Lorraine, jej matka, reprezentuje sobą empatię, wrażliwość, siłę niekłamanych uczuć. Babcia to reprezentantka swoich czasów, podlega wpojonym zasadom i zdrowemu rozsądkowi, choć umie zdobyć się na pewną elastyczność. Najciekawsza z nich wszystkich jest Stara Babcia – mająca sporo dystansu, ostra jak brzytwa, z upływem lat coraz bardziej otwarta. To ona powie Marigold podczas szczerej nocnej rozmowy:

„Żyj radośnie, moje dziecko. Nie zważaj na stare tradycje. W czasach, gdy zdjęcia królowych ukazują się w reklamach, tradycja nic nie znaczy. Ale trzymaj się zasad, prowadząc grę zwaną życiem. Nic na tym nie stracisz, bo koniec końców życia nie da się oszukać”[8].

Równie ważne są dziewczęta pojawiające się na drodze bohaterki. Te, które łamią zasady, uciekają od wzorca grzecznego, pokornego dziewczątka, jak księżniczka Varvara, z racji swojej wysokiej pozycji mogąca sobie pozwolić na bardzo wiele. Zdecydowanie najciekawszą dziecięcą postacią jest tu jednak Gwendolen Vincent Lesley. Stanowi ucieleśnienie wymaganego ideału – jako dziecko miłe, grzeczne, pokorne, pobożne, piękne, za nic mające psoty. Okazuje się jednak, że to tylko poza, którą Gwennie przyjmuje, aby zadowolić krewnych. W Świerkowej Kępie pozwala sobie zrzucić ograniczenia, ów okropny pancerz – wymyśla zabawy, które i dziś mogłyby szokować, rzuca wyzwania, rozmawia z dorosłymi jak z równymi sobie. Co więcej – zostaje zaakceptowana w takiej „niegrzecznej” wersji.

Tak, w tej powieści bardzo silnie zaakcentowane zostało wychodzenie kobiet z dotychczasowych ról, choć to trudna emancypacja. Rodzinna poetka jest „akceptowana”, bo Lesleyowie są tolerancyjni – każdy przecież ma swoje słabości, więc wybaczają jej pisanie – ale nie mogą darować Ninie sprzedawania wierszy w całym kraju. A oto fragment poświęcony miejscowej lekarce:

„Doktor M. Woodruff Richards praktykowała w Harmony od dwóch lat, ale żaden Lesley, nawet na łożu śmierci, nie zwróciłby się do niej o poradę. Równie dobrze można popełnić samobójstwo! Nawiasem mówiąc, kobieta-lekarz była wstrząsającą zapowiedzią zmian, których nie sposób tolerować. Jak powiedział z oburzeniem stryjeczny dziadek Robert: »Kobiety robią się o wiele za inteligentne!«. Najbardziej sarkastycznie wyrażał się o lekarce w Harmony Klondike Lesley. Nazywał ją babochłopem. Klondike nie uznawał bowiem niekobiecych kobiet małpujących mężczyzn. Bo to »ni pies, ni wydra«, jak mawiała Młoda Babcia”[9].

Niestety, ta emancypacja jest przedwczesna – i dlatego „Czary Marigold” pozostają bardzo gorzką, w moim odczuciu, powieścią. Ambitna lekarka – później żona wuja Klona – po ślubie „przypominała sobie o swym medycznym wykształceniu, ilekroć wujek Klon jej na to pozwalał”[10]. Pani doktor – podobnie jak Ania Shirley – po ślubie musiała pożegnać się ze swoimi ambicjami. Ujmując rzecz feministycznie: wariatkę wypuszczono ze strychu, ale za cenę dostosowania się do tych, którzy wolą wysyłać takie jak ona na ów strych.

W ostatnim rozdziale – zatytułowanym nomen omen „Być kobietą” – Marigold przeżywa fascynację nowo poznanym kolegą. To kontakt z męskim światem – tu: światem przygody, dynamiki, a nie proszonych herbatek i eleganckich sukienek (oczywiście, zakrywających kolana). Budge staje się dla niej furtką do rzeczywistości, której nie znała. Dziewczyna chce mu zaimponować, ale z drugiej strony chłonie nowe doświadczenia z myślą o sobie. Wszystko prowadzi do dość szokującego końca – Marigold zostaje odtrącona na rzecz Tada, nowego przyjaciela Budge'a. Oto co powie jej mądra ciocia, owa lekarka, która potem została już wyłącznie żoną:

„– Nie możesz oczekiwać, że będziesz miała Budge'a tylko dla siebie (…). Nasz ziemski pałac miłości ma wiele komnat i wielu mieszkańców. Budge będzie zawsze do ciebie wracał. Dajesz mu coś, czego Tad nie może mu dać. Będzie po to przychodził, zobaczysz. Jednak musisz umieć dzielić się nim z innymi. My, kobiety, zawsze się z kimś dzielimy”[11].

Znów ten obraz: on żyje, doświadcza, przekracza granice – a ona czeka na niego cierpliwie, stroi się i piecze ciasteczka. Przecież on wróci. To może szokować, ale widzę w tym jakąś gorycz, klatkę, z której nie sposób wyjść, nawet gdyby się chciało. Nie sądzę, aby Lucy Maud Montgomery – sama raczej nieszczęśliwa w małżeństwie – aprobowała takie życie. Może zdawała sobie sprawę, że dla większości dziewcząt nie ma ucieczki od pewnych schematów? Bodaj tylko Sarze Stanley – czyli Historynce – pozwoliła na międzynarodową karierę pisarską, podróże, czerpanie ze świata, ile tylko się da. Jest w tym strasznym zakończeniu „Czarów Marigold” smutne pogodzenie się z losem. Być może to jedna z wielu przemyconych między wierszami treści – tych, które mają odkryć nie małe dziewczynki, docelowe czytelniczki, ale ich matki czy babki.

„Czary Marigold” zostały wydane w 1929 roku. Ta powieść może szokować, ale przedstawia Kanadę sprzed stu lat. Co dziwne, podobne zakończenia znajdujemy niekiedy we współczesnych książkach dla młodzieży – i to przeraża mnie chyba jeszcze bardziej.


---
[1] Lucy Maud Montgomery, „Czary Marigold”, przeł. Magdalena Koziej, Wydawnictwo Literackie, 2015, s. 333.
[2] Tamże, s. 188.
[3] Tamże, s. 50.
[4] Tamże, s. 16.
[5] Tamże, s. 23.
[6] Tamże, s. 77.
[7] Tamże, s. 95.
[8] Tamże, s. 96.
[9] Tamże, s. 27.
[10] Tamże, s. 288.
[11] Tamże, s. 342-343.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2662
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: porcelanka 21.06.2018 19:22 napisał(a):
Odpowiedź na: [w recenzji odwołuję się ... | misiak297
Bardzo mądra recenzja Michale. Chociaż nie wiem, czy prawidłowo odczytuję jej wnioski - ubolewasz nad tym zakończeniem - "smutnym pogodzeniem z losem"? Już to kiedyś pisałam - Montgomery była świetną obserwatorką i tworzyła bardzo prawdziwe postacie. Czasem akcja w jej powieściach jest sztampowa, a pewne motywy powtarzają się, ale główni bohaterowie są zawsze wiarygodni i "żywi". Smutne jest natomiast to, że obserwacje sprzed stu lat są nadal aktualne, a niektóre cytaty tak prawdziwe.
Użytkownik: misiak297 22.06.2018 00:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Bardzo mądra recenzja Mic... | porcelanka
Chyba wolałbym inne zakończenie, co nie znaczy, że to jest wadą. Odbieram ten ostatni rozdział jako dopisany na siłę - nagle wyskakuje jak Filip z konopi jakiś zupełnie nieopisany bohater, pojawia się na kilku stronach i już mamy "happyend". W koncepcji całej książki mi to nie do końca pasuje - chyba że właśnie, zakończenie miało być zaprawione goryczą (taką, którą uświadomią sobie nieco starsze czytelniczki) albo wydawca - któż to wie - kazał Montgomery dopisać jakieś bardziej miłosne zakończenie. Ania, Pat, Emilka - wszystkie dorastały albo miały czas dorosnąć, znaleźć tę swoją pierwszą miłość. Gdy żegnamy się z Marigold, ma ona raptem 12 lat. Trochę wcześnie na pewne sprawy. Ale - no właśnie - być może Montgomery chciała podkreślić pewną nieuchronność kobiecego losu.

Z drugiej strony jest jeszcze Jana, która sprawy miłosne ma jeszcze przed sobą. No, ale tam mamy domknięty wątek miłosny (zresztą świetny) - jej rodziców.

W moim odczuciu "Czary Marigold" - być może jako jedyną z powieści Montgomery - da się tak bardzo czytać kluczem feministycznym. Dla mnie to było cudownie ostentacyjne.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: