Dodany: 21.09.2017 13:59|Autor: jolietjakeblues

"Historie bliskoznaczne" w roku 2016, czyli przez pryzmat "Zakładu biograficznego Olsztyn"


"Historie bliskoznaczne" to niejednorodny, heterogeniczny, iście kalejdoskopowy zestaw historii, wymyślonej epistolografii i biografii, dramatu i poezji.

We współczesnych sylwach Kazimierz Brakoniecki nie ma najmniejszego zamiaru trzymać się ram jakiegokolwiek gatunku. Niewątpliwie wzbudza to u czytelnika naturalne zniecierpliwienie, czasami wprost niechęć, choć z drugiej strony wywołuje zaciekawienie zarówno tekstem, jak i osobą autora. To banał i frazes, że my, czytelnicy, chętniej przyjmujemy wszystko, co nie wykracza poza obrzeża danego gatunku lub konwencji. Mamy zarówno ulubione formy literackie, jak autorów opowiadań, powieści i wierszy. Lubimy wiedzieć, co nas czeka. W prozie zaskakiwać mają nas akcja, konstrukcja postaci, miejsca wydarzeń, w poezji zaś – temat przemyśleń, obiekt podporządkowany duchowi artysty, ponieważ zazwyczaj jesteśmy już przygotowani na odczytywanie jego wrażliwości, wiru emocji. Z Kazimierzem Brakonieckim tylko pod jednym względem jest podobnie, a i to podobieństwo podlegać może krytycznym osądom. Mianowicie rzecz w obiekcie, przedmiocie. Bez względu na to, czy traktowanym poetycko, czy prozatorsko. Czy fikcyjnie, czy jak najbardziej realnie. Czy za pisarzem stoją jego własne doświadczenia, czy opowiada historie usłyszane. Chodzi oczywiście o Olsztyn, Allenstein. Erupcja środków literackich w tekstach o nim przyprawi o zawrót głowy nie tylko czytelnika, ale także leksykologa, kulturoznawcę językowego i krytyka poetyckiego. Ów wybuch to nie hymn pochwalny na temat miasta czy pochylanie się nad jego nieszczęśliwymi dziejami, od pruskiego ośrodka przemysłowego, przez faszystowsko-komunistyczne władanie i najazdy, żmudną szarość peerelowskiego miasta wojewódzkiego, aż po nowy budynek Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej, znakomity Teatr Jaracza i cicho sunące ulicami nowoczesne tramwaje. To jakiś mistyczny związek, który zaczyna się na brudnych podwórkach Zatorza, w nastoletnich wyprawach na podmiejskie łąki i brzegi jezior, a kumuluje w lirycznych rozmowach z bogami, Jezusem, duchami Mazurów, Warmiaków, Żydów, Ukraińców, tych, którzy wyjechali do Niemieckiej Republiki Federalnej na fali przypomnienia sobie o własnej narodowości.

Miasto najpierw go nie interesowało, bo przecież po przeprowadzce z Barczewa, gdzie się urodził, dopiero co szedł do przedszkola z siostrą Barbarą i bratem Andrzejem. Wówczas czuł się niepewnie, wyciągnięty z bezpiecznego barczewskiego matecznika, gdzie być może już powstawać zaczęły podświadomie historie rodzinne i wydobyte później na wierzch dorosłe traumy. Z tego rodzą się pisarskie wyznania, co jakiś czas niezwykle dramatycznie rozpoczynające kolejne podrozdziały.

Czy może jednak opowiada i o wielkiej historii? Ta, banalnie rzecz ujmując, zamyka się w dość mało znaczącym pruskim mieście, które leży gdzieś między Pomorzem a Inflantami, między Gdańskiem a Królewcem. Mieście, które nazywa się nie tylko Allensteinem i Olsztynem, ale i Atlantydą Północy. A to już znamionuje wielkość. Dla młodego Kazimierza Brakonieckiego, bądź też tego, kto po studiach na Uniwersytecie Warszawskim wraca do domu i obdarza ów dom takim właśnie toponimem, górnolotnym, szlachetnym, z powiązaniami mitycznymi i przez to prawie antycznymi, znamionującym wartość kulturalną, estetyczną, zapomnianą, ale dającą nadzieję na wyniesienie z fal nieco uspokojonych mórz, mgieł i mroków "średniowiecznego" socjalizmu. Wcześniej pisze, że to małe i proste miasto. Po powrocie pod koniec lat 70. XX zaintrygowały go ślady warmińsko-mazurskiego dziedzictwa. Stąd niewątpliwie praca, rodzina, działalność kulturalna i w końcu Borussia.

Pisarska mądrość i doświadczenie wyznaczyły granice na Atlantydzie Północy. Żadnych wszakże barier i szlabanów Brakoniecki nie uznaje. Prowokuje dyskusję o formach pisarskich, dalekich perspektywach, sięganiu za widnokręgi.

Olsztyn tutaj oczywiście nie jest fikcyjny. Realizm kamienic, podwórek, ulic, placów, krajobrazów podmiejskich, bibliotek, szkół, świątyń. Wierność historii przedwojennej i powojennej, zachodzące zmiany, poczynając od obrazów zachowanych w pamięci pisarza, przez zanotowane bez wątpienia wspomnienia innych, czerpaną wiedzę, pobrane nauki, aż do teraźniejszości ośrodka wojewódzkiego, obejmującego administracyjnie fragmenty Warmii i Mazur, zagarniającego płaty Pomorza i Suwalszczyznę, sięgającego aż pod Mazowsze.

Czytając skupiałem większość uwagi na wątkach z życia Kazimierza Brakonieckiego. Sugestywnych, obszernych, niezwykle malowniczych, jeśli można przyjąć, że ówczesny Olsztyn mógł być kolorowy w oczach dziecka i nastolatka. Próbuję zrozumieć, dlaczego ta sugestia jest taka nieodparta, ostra. To chyba płynność opowieści. Tak, pisarz przechodzi niezwykle delikatnie, potoczyście, fluktuacyjnie, nawet eterycznie od własnej autobiografii do szkiców (wspomnień, przeżyć, wrażeń, wyrażania uczuć) o osobach najbliższych, najważniejszych; dobrych, złych, tragicznych, dramatycznych. Naznaczonych traumą czasów (i oddających tę traumę dzieciom, żonie, przyjaciołom, sąsiadom), bezwzględnością wyborów, pauperyzacją moralną i społeczną, plebejskością, upadkiem. I właśnie przy olsztyńskich personach zaczyna czytelnik mieć wątpliwości. Roi się w "Historiach" od postaci, które mogą być i prawdziwe, i od prawdziwości dalekie. Wizja zatem? Wizja wspomnień czy wizja życia, poczynań realnych osób w realnych czasach? A może fikcyjnych osób w zapamiętanych realiach?

Ta liczba postaci sprawia, że czytamy z zainteresowaniem, przyglądając się im, zastanawiając jednocześnie, gdzie Brakoniecki wspomni, czy to krewni Tosi, Zuzi, może ojca. Dramat hospitalizacyjny, teatralna sztuka, ten nieznośny, burzliwy dialog "Miserere rei" z drobnymi didaskaliami przypomina miejscami – szczególnie gdy przechodzi w dłuższy monolog – "Obłęd" Krzysztonia, zmarłego śmiercią samobójczą w 1982 roku. A czyż wymuszenie współpracy z bezpieką nie może doprowadzić do desperackiego czynu kogoś, kto uciekał przed wojskiem, reżimem? Na przykład Andrzeja. Czy da się wrócić na własną prośbę do szpitala po podpisaniu "papierka"? Owszem, dopuszczam myśl, że ten dramat może być cierpkim wyznaniem, wybuchem rozżalenia, obarczeniem winą tamtego świata przez samego pisarza. Ale, jak w całych "Historiach bliskoznacznych", wplata się tu przecież synonimiczność. Krewni, przyjaciele, sąsiedzi, znajomi, koledzy przybierają inne imiona, wymieniają się płcią, wykonywanymi zawodami, fakty z ich życia zmieniają się. Czy tworzy się w ten sposób na wpół wymyślona hagiografia olsztyńskich świętych i przeklętych? Swoista biblia miejsca, zaczynająca się stworzeniem tamtejszego świata przez ówczesnego boga (i cara), który trząsł wszystkim z Kremla? A ja, głupi, tę nie-fantastykę i nie-realizm potraktowałem poważnie. Wstyd, lecz się przyznam. Kilka nazwisk wpisałem do wyszukiwarki internetowej. Wynik oczywisty. Absolutna pewność przyszła, gdy przeczytałem, że Iwona Bowszyc wstąpiła do partii Demokraci dla Przyszłości, a w 2020 została mianowana wojewodą z ramienia koalicji Dobrobyt i Praworządność. Konsternacja – nie; skrępowanie, zakłopotanie, zmieszanie – bez wątpienia. Że dałem się oszukać, że nie zrozumiałem intencji autora, że brak mi znajomości literatury. Że Brakoniecki w swojej pisarskiej metafizyce przerasta kanony. Tworzy zaś nie tylko własny model i zasady, ale i wyjątkowe literackie prawo, ba! świętość.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 704
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: