Dodany: 02.03.2017 12:07|Autor: ktrya

Kochanie, muszę napisać pamflet


Dzieła Doroty Masłowskiej pozornie są doskonałym materiałem na pamflet. Pozornie. Bo kiedy przychodzi moment wybrania odpowiednich fragmentów, którymi chciałoby się podkreślić, dlaczego źle, albo wręcz z obrzydzeniem, się je czyta, pojawia się problem. Które fragmenty są gorsze od innych? Czy w ogóle w tych książkach można znaleźć lepsze fragmenty? Choćby zdania, które z chęcią przepisałoby się do Worda, podkreśliło gotycką czcionką i kursywą, a następnie wydrukowało na satynowym papierze i oprawiło w ramkę, do powieszenia nad łóżkiem? Nie, niemal we wszystkich utworach Masłowska wykorzystuje najprymitywniejszą stronę języka, odzierającą człowieczeństwo z wszelkiej godności, a w przypadku „Kochanie, zabiłam nasze koty” sprowadzającą jego egzystencję do wymiaru naturalistycznego – obiegu płynów ustrojowych, które są wytwarzane, wydalane, wąchane, wymieniane… i tak dalej. (Chyba zapomniałam ostrzec, że zarówno mojego tekstu, jak i powieści Masłowskiej lepiej nie czytać przed kolacją, chyba że lubicie „czołgać, płożyć, pełznąć i ślizgać się na własnych wymiotach”[1]).

Język Masłowskiej jest tak brudny, że nie miałabym odwagi użyć kart jej książki jako papieru toaletowego. Obawy są uzasadnione, bo fekalne metafory to tutaj dominujący element. Choćby takie:

„Ty wstrętne zarobaczone gówno”[2]

albo

„a ona stała, pachnąc słodko potem, kebabem, szminką, (...) lakierem do włosów i gorącą miłością z nieodłączną, jak to bywa, nutką moczu”[3]

albo

„na których zaraz za rogiem czekał w kabriolecie charakterystyczny typ ważących dwadzieścia kilo wolnych od zmory defekacji dziewczyn z diastemą (...) odżywiających się wodą Perrier i zapachem czekolady...” [4]. (Poszukujesz idealnej diety? Masłowska radzi: odżywiaj się zapachami, a zapomnisz, do czego służy toaleta).

Wyprzeć ich z pamięci nie pomogą ani żel antybakteryjny, używany w nadmiernej ilości przez Farah, ani jej przeterminowane tabletki antykoncepcyjne, które (uwaga! Informacja szczególnie zainteresuje dojrzewającą młodzież!) pomagają zwalczyć trądzik. Nie poskutkuje też baniak Cloroxu, z którym Go po rozstaniu się z chłopakiem postanowiła wyprowadzić się do Farah. Z pomocą przychodzi nieoceniony folder ze spamem. W nim znajdziesz radę o treści: „Zastanawiasz się, dlaczego spotkało cię tyle cierpienia? Pomniejszenie mózgu wybawi cię od tych kłopotów”[5]. Tym razem chyba skorzystam.

Po lekturze „Kochanie, zabiłam nasze koty” czuję ucisk porównywalny z ciasnotą w spodniach Alberta: „»Jak twoje guzy na jądrach Albercie?« »Jeszcze powiększyły się, ciociu, już ledwie dopinam spodnie. Kompletnie nie mieszczą mi się do nogawek«”[6]. Mnie się natomiast w głowie nie mieści fakt, że taka książka mogła zostać wydana. Może „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” wprowadziła coś świeżego do polskiej literatury, może „Paw królowej” musiał to przypomnieć i przede wszystkim zostać napisany, by młoda pisarka otrzymała nagrodę „Nike”. Ale po co to powtarzać w „Kochanie, zabiłam nasze koty”?

Najwyraźniej Masłowskiej bardzo zależy nie tyle na wprowadzeniu do literatury języka potocznego, ile na nadaniu literackości dialektowi ulicznemu, slangowi młodzieżowemu specyficznych grup społecznych, określanych mianem dresiarzy – nazwijcie go, jak chcecie. Nie wiedzieć czemu, krytyka to doceniła. Naprawdę uwierzyła, że młodzi ludzie w taki sposób postrzegają świat, takie mają problemy i tak sobie z nimi (nie) radzą. Zresztą, czemu miałaby nie wierzyć, skoro autorka zadebiutowała mając lat dziewiętnaście, a trzy lata później miała na koncie drugą książkę. Reprezentantka młodzieży najlepiej opisze swoich rówieśników. Kilka lat później wyszła kolejna powieść (?) – „Kochanie, zabiłam nasze koty”, w której, ku mojej uldze, nie dopatrywano się już arcydzieła współczesnej polskiej literatury.

Jest to historia o przyjaźni dwóch dziewczyn w Ameryce. Jedna pochodzi z Polski, kraju, który – jak sama twierdzi – był częścią Jugosławii (czyżby brała lekcje geografii u Filipa, księcia Edynburga?[1]). Jak to w życiu bywa, przyjaźń zrodziła się wskutek przypadkowego spotkania, które przekształciło się w wielogodzinną wymianę zdań o wszystkim i o niczym. Z błahego powodu doszło też do rozstania psiapsiółek. Błahego, bo większość przyjaciółek nie może przeboleć, że kiedy ona wciąż jest singielką, ta druga znalazła kogoś, kto przytula ją, całuje i zabiera do kina… Dobra, bądźmy dorośli… Kogoś, kto z nią robi TO. Tak, TO. Bo bohaterka Masłowskiej nie potrafi nawet w monologu wewnętrznym nadać nazwy tej czynności, wskutek czego mamy do czynienia ze strumieniem świadomości na poziomie nastolatki:

„Fakt, że oni… oni… ze sobą… Gdy tymczasem ona… Oczywiście, podejrzewała TO, cóż, mogła się spodziewać (…). Zresztą nie o TO chodziło, nie chodziło nawet, że Joanne TO robi! Perfidne było, że robi TO, kiedy nie robi TEGO Farah!”[7].

Kiedy Joanne martwi się ewentualną ciążą, Farah – miast wesprzeć przyjaciółkę – przeżywa dramat związany z bezużytecznością jej własnych pigułek, wynikającą bynajmniej nie z ich przeterminowania. Co następuje dalej? Otóż Farah żywi przekonanie, że Joanne i jej chłopak o kozim zapachu nie mają nic innego do roboty (poza robieniem, wiecie, TEGO), jak tylko ją obgadywać. Dlatego za wszelką cenę próbuje dokonać metamorfozy, aby zaskoczyć swoją (byłą?) przyjaciółkę podczas przypadkowego spotkania. Sprawić wrażenie, że czuje się świetnie i w niczym nie przypominać biednej, porzuconej, niepożądanej przez żadnego mężczyznę Farah. Koniec końców zmienia się jedynie jej fryzura. (To się autorka popisała oryginalnością! Pamiętacie Anię z Zielonego Wzgórza, jak chciała sobie ufarbować… Wiem, że pamiętacie. A jak Irie w „Białych zębach” Zadie Smith chciała wyprostować swoje afroamerykańskie kędziorki...?). To cena, którą zdesperowana Farah gotowa była zapłacić syrenie za znalezienie księcia z bajki. Brzmi romantycznie? (Chlip...). Wzruszająco? Nie, to byłoby zupełnie nie w stylu Masłowskiej. Dalej jest tak samo ordynarnie, jak było na początku. Zamiast romantycznego pocałunku, na końcu jest psychodeliczny trans, w którym bohaterka wygląda jak ofiara nieudanego samobójstwa, a oczekiwany książę… Cóż, zostaje odesłany za pomocą żelu antybakteryjnego – jedynej broni, jaką dysponuje Farah. Koniec bajki. Czy bohaterowie żyli potem długo i szczęśliwie? Na pewno dłużej niż tytułowe koty, ale raczej nieszczęśliwie.

Czy dostrzegacie głębię tej historii? Ja też nie. To niezjadliwa jak „sperma od nieznajomego”[8] opowieść o banalnych sprawach, wielokrotnie poruszanych w literaturze – w znacznie ciekawszy sposób, dodam.

Ponoć książka jest napisana w taki sposób, by język sprawiał wrażenie złego, automatycznego tłumaczenia z angielskiego. Szkoda, że to nie wyszło, bo moglibyśmy mieć do czynienia z naprawdę zabawnie skonstruowaną powieścią. Przy żadnych innych tekstach bardziej nie płaczę ze śmiechu niż właśnie przy uproszczonych tłumaczeniach googlowskiego translatora. Jeśli podczas lektury „Kochanie, zabiłam nasze koty” miałabym płakać, to jedynie z zażenowania.

Reasumując, „Ta książka jest rozbić o kant dupy”[9].


---
[1] Dorota Masłowska, „Kochanie, zabiłam nasze koty”, wyd. Noir sur Blanc, 2012, s. 112.
[2] Tamże, s. 145.
[3] Tamże, s. 24.
[4] Tamże, s. 18.
[5] Tamże, s. 33.
[6] Tamże, s. 110.
[7] Tamże, s. 26-27.
[8] Tamże, s. 90.
[9] Tamże, s. 99.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1198
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: