Dodany: 23.02.2017 21:00|Autor: Krzysztof

Czytatnik: Zapiski

3 osoby polecają ten tekst.

Trzy chwile i setna wędrówka


Tak jak ostatnio, zamieszczam dwa teksty: dopiskowy, o wrażeniach dnia codziennego, oraz drugi, będący opisem mojego jubileuszowego wyjazdu w góry.
Miłej lektury życzę czytelnikom, sobie życząc ich komentarzy.

291216
Trzy chwile
Rzadko widzę swoje dzieci, dlatego gdy młodszy syn zaproponował wyjazd na Warmię, do lubianych przez niego miast, zgodziłem się ochoczo: dwa dni będziemy tylko my dwaj.
Wieczorem pierwszego dnia byliśmy w olsztyńskim ratuszu na koncercie kolęd danym przez dwa chóry. Słuchając dobrych, profesjonalnych wykonań a cappella na kilka głosów, wspomniałem dawne lata naszych wspólnych częstych wyjazdów do lubelskiej filharmonii, a później naszły mnie myśli o wigilii.
Listopad, symbol paskudnej jesieni, szarych i zapłakanych dni, oraz grudzień, czas najdłuższych nocy i najpóźniejszych ranków, mija mi nieźle, nie dokuczając zbytnio mojej psychice, dzięki odliczaniu dni do wigilii – magicznego wieczoru spędzonego z rodziną, a już ten jeden fakt ma u mnie znamiona wyjątkowości, czyli święta, jako że rzadko jestem w domu. Piszę tak, ponieważ czas świąteczny zawsze jest krótką przerwą w ciągu dni powszechnych, jest odmianą, wyjątkiem.
Styczeń, otwierając sobą szereg jednakowych, odległych od wiosny tygodni, bywał ciężką próbą; w ostatnich latach z pomocą przyszła pasja (i możliwości) wędrowania w każdą wolną niedzielę.
Więc wigilia. Trudno mi uchwycić jej istotę, czyli to, co czyni ten jeden wieczór najważniejszym, najbardziej oczekiwanym, magicznym. Może to być umiejscowione w czasie, w tym jednym wieczorze, moje marzenie przeżycia święta najświętszego, poczucia bliskości najbliższej, najpełniejszej jedności rodzinnej, marzenie przeniesienia w przyszłość, na cały rok, uczuć radości i ciepła.
A gdy już przyjdzie ten wieczór, mija zbyt szybko, zbyt prozaicznie, zostawiając we mnie poczucie niedosytu i obietnicę, rokrocznie powtarzaną, przeżycia następnej wigilii pełniej, świąteczniej, cieplej.
W dzieciństwie, w tych cudnych latach naszego życia, gdy wszystko przyjmujemy na wiarę i wszystko nas ciekawi, nawet fascynuje, nie tylko wykształcają się w nas te rysy osobowości, które później nosimy do końca życia, ale i niezmywalnym markerem notujemy sobie w głowie świąteczne dni – takie, jakie one były dla nas, dzieci chłonących świat z szeroko otwartymi oczami. A później przychodzi dorosłość odbierająca nam świat z bajki i na wprost nas stawiająca codzienność nieprzystającą do dzieciństwa. Na dokładkę dorosłość nie pozbawia nas pamięci dzieciństwa, tyle że nie pamiętamy tamtych dni pod choinką takich jakie one były naprawdę, a silne i kolorowe wrażenia dziecięce niedostępne dorosłemu.
Nosimy w sobie obrazy dzieciństwa tak przekształcone naszą pamięcią i przeżywaniem, że do końca swoich dni nie możemy się nauczyć oddzielania ich od realiów dorosłości.
Tak to tęsknoty przegrywają z możliwościami ich spełnienia, a dzieciństwo staje się rajem utraconym.
Poczułem pieczenie w oczach. Zatrzepotałem powiekami. Pomogło.

Na olsztyńskim zamku zwiedziliśmy wystawę poświęconą Kopernikowi, i tam właśnie, nad gablotą mieszczącą kopię „De revolutionibus”, zaczęła się druga moja chwila.
Dzieło otwarte było na stronie wypełnionej równym, starannym pismem (porównuję do mojego, omalże nieczytelnego nawet dla mnie), oraz rysunkiem. Nie rozumiałem go, jednakże znając się na rysunkach technicznych, ten widziałem jako pomocniczy rysunek przedstawiający znaczenia symboli użytych we wzorach matematycznych lub w wyjaśnieniach. Całość czyniła takie wrażenie, jakie powinna z racji swojej istoty: dzieła naukowego z obszernym naświetleniem tematu i z wyliczeniami. W tamtej chwili przypomniałem sobie o umieszczeniu przez Kościół tego dzieła na liście ksiąg zakazanych. Bardzo wymowny i emocjonalnie przeżywany stał się w tej chwili kontrast między rzeczowością wywodu naukowca, a motywowaną religijnie decyzją organizacji kościelnej. Gdy wspomniałem to wszystko, ta moja chwila stała się chwilą złości.
Oto wszechwładna organizacja mająca na sumieniu wielką ilość zła, a tym samym żadnych podstaw do oceny innych ludzi i nauczania moralności, nie mając pojęcia o odkrywanych w dziele prawach świata, autorytatywnie stwierdza, iż Kopernik myli się i jego dzieło nie może być rozpowszechniane, oczywiście dla dobra ludzi i wiary! Wzruszyłbym ramionami, gdyby ten ich okropny zwyczaj był przeszłością, ale nawet ja, osoba bardzo rzadko oglądająca telewizję, nie raz widziałem pewnych siebie członków tej organizacji wypowiadających się tak samo autorytatywnie jak przed wiekami na tematy najmniej im znane, mianowicie moralności i nauki.
Mułły wszelkiej maści nie muszą szukać prawdy o świecie wśród gwiazd, oni mają ją zapisaną w świętych (dla nich) księgach.

Jeszcze kilka miesięcy temu nie wiedziałem o istnieniu Ornety, małego miasteczka warmińskiego. Dowiedziałem się od syna, który rok temu przyjechał tutaj zaciekawiony nazwą; wydaje mi się, że później Orneta urzekła go także rynkiem i atmosferą swoich uliczek.
Siedzieliśmy przy stoliku w ciastkarni, przy jednej z bocznych uliczek odchodzących od rynku. Niewiele rozmawialiśmy, smakując ciastka i ostatnie minuty w tym mieście. Piłem kawę (czekała mnie długa droga powrotna za kierownicą) i spoglądałem przez okno. Wąska brukowana uliczka obsadzona kamieniczkami ze śladami dawnej świetności kończyła się wykrzywionym skrzyżowaniem, przed którym samochody zwalniały zapalając światła stopu i skręcały pokazując swoje egzotyczne dla nas numery rejestracyjne; stojący za skrzyżowaniem dom z szachulcowymi ścianami przywoływał wspomnienia sudeckich wiosek. Widziałem nielicznych przechodniów, szyldy sklepów i małych firm usługowych, a w tle, za plecami, słyszałem rozmowy ekspedientki z klientami.
Codzienne chwile zwykłego życia w zwykłym mieście.
Kierowca tego przejeżdżającego samochodu nie wie, że patrzę na niego; nie wie o moim istnieniu, a dla mnie jest tylko sekundowym obrazem i zaczynem budzącego się we mnie wrażenia. Siedzę tutaj patrząc na obrazy z życia mieszkańców nieznanego miasteczka i myślę o ciągu przypadków splecionych z naszymi wyborami, które doprowadziły tutaj mnie i syna. Myślę, jak małe było prawdopodobieństwo zaistnienia tych wszystkich poplątanych konieczności potrzebnych do naszego siedzenia w tej cukierni na rogu małej uliczki w małym miasteczku na uboczu Polski. Może tak małe, jak spotkanie tej sprzedawczyni ciastek na kaczawskim szlaku? Zaraz wstaniemy, podziękujemy i wyjdziemy. Za kwadrans nie będzie nas tutaj, najprawdopodobniej nigdy już nie zobaczę tych ludzi, a jeśli nawet los zrządzi, że spotkamy się gdzieś, nie będzie nam dane rozpoznanie się.
Po drugiej stronie ulicy, na wprost okna, zobaczyłem mężczyznę wysiadającego z samochodu. Przez moment patrzył w okno cukierni, możliwe, że widział mnie. Pomyślałem, że może w tej chwili snuje on takie same rozmyślania jak ja – że jestem dla niego, jak on dla mnie, sekundowym statystą w jego filmie życia. Pomyślałem o czymś nie do wyobrażenia: o świecie milionów działających, myślących, marzących, smucących lub śmiejących się ludzi zajętych swoim zwykłym życiem. Ludzi widzących na ulicach i na obrzeżach swojej świadomości przechodniów – innych ludzi.

220117
Niemal dokładnie sześć lat temu, w styczniu 2011 roku, po raz pierwszy poszedłem w Góry Kaczawskie. Nic o nich nie wiedziałem, a poszedłem właściwie w jednym celu – aby wejść na Skopca, szczyt zaliczany do Korony Gór Polskich; wtedy błąkała mi się po głowie myśl o założeniu na głowę tej korony, później pomyślałem, że… właściwie po co? Nie znając ani gór, ani zwyczajów twórców mojej mapy, a także chcąc uczynić trasę całodniową, punkt końcowy wyznaczyłem sobie na szczycie Dudziarza, jako że na mapie jest tam zaznaczone miejsce widokowe. Teraz wiem, że widoki są kilkaset metrów dalej, ze stoków tej góry, oraz, że gwiazdki miejsc widokowych są stawiane na tej mapie dość przypadkowo i niewiele mówią o miejscach z dalekimi widokami, ale wtedy kierowałem się mapą, nie miałem wiedzy posiadanej teraz.
Dzień był chmurny i mglisty, więc jeśli już trafiałem na miejsca widokowe, niewiele widziałem, jednak na tyle dużo, by nostalgiczny urok tych łagodnych gór przemówił do mnie. W pierwszym roku mojej przygody z Górami Kaczawskimi odwiedziłem je dwukrotnie, a w następnym, w 2012, spędziłem tam już jedenaście dni.
Dzisiaj poszedłem kaczawskimi drogami po raz setny. Od dawna miałem ustaloną trasę tego dnia, a miała być powtórzeniem tamtej pierwszej. Wiedząc, że muszę wejść na szlak przed początkiem dnia, aby w drodze powrotnej wyjść z leśnego masywu przed zmrokiem, o czwartej nad ranem byłem już sporo za Lesznem. Wczoraj czytałem prognozę pogody na dwóch stronach internetowych, na jednej pokazywali pełne słońce, na drugiej zero widoczności z powodu mgły. Im bliżej byłem Legnicy, tym częściej jechałem we mgle. Zawracać? Chociaż się wyśpię – podszeptywał mi diabełek. Zawziąłem się: dzisiaj miał być setny wyjazd i będzie.
Gdy skręciłem w boczną drogę wiodącą na parking pod wyciągiem, po lewej zobaczyłem majaczącą na tle nieco jaśniejszego nieba czarną ścianę Karkonoszy, a na niej nanizane świecące drżąco paciorki świateł miejscowości rozsianych w Kotlinie Jeleniogórskiej; piękny widok. W lusterku natomiast zobaczyłem pierwszy, delikatny, różowy uśmiech Eos, najpiękniejszy uśmiech radosnej kobiety. Gdy kwadrans później szedłem tą szosą ku Przełęczy Widok, jeszcze nie pogaszono ulicznych lamp w miejscowościach u stóp Karkonoszy, ale było na tyle widniej, że zobaczyłem niską mgłę na dnie kotliny. Tam, gdzie Jelenia Góra, ponad mgłę wystawał tylko jeden komin. Pomyślałem, że obie strony internetowe podawały dobre prognozy; byłem po prostu ponad poziomem mgieł. Nie widziałem ani wschodu, ani zachodu słońca będąc w lasach, jednak jutrzenkę i zorzę zachodu oglądałem, a słońce towarzyszyło mi cały dzień. Było kilka stopni mrozu, bez wiatru, pełne słońce i sypki, czysty śnieg. Tyle, że było go 30 centymetrów, cały dzień czułem w nogach jego opór, a na podejściach wysysał siły. Miałem się trzymać niebieskiego szlaku, ale ponosiło mnie. W lesie szedłem kawałek szlakiem, ale gdy ten uciekał gdzieś w bok, a na dokładkę tracił wysokość, opuściłem go wchodząc w jakąś przecinkę uznawszy, iż wiedzie w dobrą stronę. Tak było, tyle że skończyła się, zostawiając mnie między świerkami. Poszedłem na wyczucie.
Wiele już raz zdarzyło mi coś podobnego, jak tego ranka w lesie: idę nieznaną okolicą, nie poznaję jej, a nagle wiem, że za chwilę pojawią się jej charakterystyczne cechy i znajdę się tam, gdzie miałem być. Nie piszę tego by chwalić się swoim wyczuciem kierunków czy pamięci, bo niewiele mam tych cech, chodzi o działanie naszej pamięci. Chodzi o to, że w pewnej chwili miewa się wrażenie bycia w dobrym miejscu, mimo iż rozglądając się wokół, nie dostrzega się nic, co mogłoby na to wskazywać. To trochę tak, jakbyśmy dwie mieli pamięci, dwie orientacje w przestrzeni.
Wyszedłem na skraju rozległego siodła między Kobyłą a Ogierem. Jak w wielu miejscach tych gór, i tam mam swoje ulubione miejsce. Szedłem ku niemu mając słońce na wprost, a wokół siebie gładką, idealnie równą i białą płaszczyznę łąki pod śniegiem. Buty wyrzucały do przodu sypką kurzawę śnieżnego pyłu, a słońce rozpalało tysiące lodowych kryształków. Każdy z nich przez mgnienie oka był świecącym diamentem, gasł i w tej samej chwili rozpalał się tysiąc następnych i kolejnych – jakbym szedł po rozsypanych kosztownościach sezamu. Zatrzymałem się, lodowe kryształki przestały gasnąć, świeciły czekając na mój ruch; skąd one wiedziały, że stoję nieruchomo? Bo wiedziały: gdy ruszyłem, pobiegły też diamentowe rozbłyski wokół mnie.
Podobną i jednocześnie zupełnie inną chwilę miałem sześć lat temu.:

„Wstrzymałem oddech. Najdelikatniejszy szmer osuwających się po kurtce płatków śniegu i… cisza. Na małej polance samotnie stojący świerk szeroko rozkłada swoje białe górą, dołem ciemnozielone, prawie czarne ramiona, a za nim droga i las niknie we mgle. Koniec szlaku. Świat był małym kręgiem drzew wokół i kawałkiem ledwie widocznej dróżki. Cisza go otulała i mgła.”

Widok z siodła jest na obie strony, północną i południową, od okolic Złotoryi po ścianę Karkonoszy. W czystym powietrzu widać budynki na szczycie Śnieżki, na grani Kotłów i na Szrenicy, a przysiągłbym, że i schronisko na Wysokim Kamieniu w Izerach widziałem; z lewej strony ponad ostatnie wschodnie szczyty kaczawskie wznoszą się wyraźne, mimo iż widoczne zza pozłacanej mgiełki, Góry Wałbrzyskie; wydaje mi się, że z odległości 30 kilometrów rozpoznaję falistą linię Trójgarbu.
W dole utrzymywała się niska, malownicza mgła, a okazała się też dobrym wskaźnikiem czystości powietrza: w głębi kotliny, nad Jelenią Górą, miała zabarwienie mocno beżowe, natomiast na wprost, u stóp Rudaw, była białosrebrzysta.
Skoro tam byłem, poszedłem na południowe zbocze Ogiera, do miejsca szczególnego dla mnie. Postałem chwilę przy mojej kępce drzew, zjadłem jeden owoc róży tam rosnącej, popatrzyłem w dół, na Trzmielową Dolinę, najpiękniejszy zakątek tych gór, pieszcząc go wzrokiem i moją radością, a w końcu ruszyłem w dół, wszak długa jeszcze droga była przede mną. Tam, gdzie nitka drzew przecina nagą wstęgę Doliny, biegnie droga z niebieskim szlakiem, a na brzegu lasu rośnie lipa, jedna z moich lip w mojej dolinie moich gór.
Czasami myślę o splocie tych wszystkich zdarzeń, które brały udział w moim znalezieniu się tak daleko od domu, a w rezultacie w stworzeniu możliwości wyjazdów w te góry. Tego rodzaju myśli pojawiają się we mnie tylko wtedy, gdy myślę o kimś mi drogim, lub o ważnych dla mnie zdarzeniach mojego życia. Te góry są dla mnie ważne. Gdy czasami myślę o zmianie pracy, a obecna bardzo obciąża moją psychikę, zauważam, że jednym z powodów mojego jej trzymania się jest możliwość wyjazdów w Góry Kaczawskie.

Powyżej wsi Komarno jest leśny masyw ze szczytem Folwarczna. Na mapie jest tam zaznaczony punkt widokowy którego nie ma, ale nieco niżej skrajem lasu biegnie droga z niebieskim szlakiem – jedno z najładniejszych miejsc widokowych. Tam właśnie należałoby postawić rząd gwiazdeczek widokowych; dzisiaj znalazłem przy tej drodze kupkę chrustu, wymościłem sobie siedzisko, usiadłem i gapiłem się przed siebie póki nie zmarzłem. Proszę spojrzeć na mapę: szlak dochodzi do budynków wioski, a tuż poniżej liczby 660, wysokości zaznaczonej tam poziomicy, stoi wyjątkowy dom. Otóż jego właściciel ma z okien najładniejsze widoki w całych znanych mi Górach Kaczawskich, a znam je jako tako i wiem o wielu dobrych miejscach na postawienie domu, jednak żadnemu nie równać z widokami z tamtego miejsca. Obok jest jeszcze jedna niezabudowana działka. Pilnie szukam kilkuset tysięcy. Ma ktoś wolne? W zamian oferuję fotel przy przeszklonej ścianie salonu i szklanicę zimnego piwa :-)
W pobliżu Skopca widziałem ludzki ślad na szlaku, a wracając zauważyłem, że przeszło tamtędy kilka osób. Co ich ciągnie na tę górę? Nie wiem. Dzisiaj byłem na szczycie po raz trzeci i nie wiem, kiedy tam wrócę. Wierzchołek jest płaski i zalesiony (w tych górach jest sto takich szczytów), kiedyś był tam tylko wkopany betonowy znak ledwie widoczny między świerkami, dzisiaj zobaczyłem metalowy słup z tabliczką i skrzynką zamkniętą na kluczyk tkwiący w zamku. Otworzyłem, w środku leżą liczne karteluszki zostawione przez turystów i pieczątka na stalowej lince. Przybiłem pieczęć do kartki, było to potwierdzenie wejścia na szczyt. Wracając, spotkałem dwoje spacerowiczów; tak ich nazywam, ponieważ szli bez plecaków, a ich samochód stał na końcu szosy, o rzut beretem od przełęczy, kwadrans drogi od Skopca. Szli na szczyt. Dobrze, niech chodzą na Skopca i Okole, ja mam całe góry.

„Koniec szlaku. Świat był małym kręgiem drzew wokół i kawałkiem ledwie widocznej dróżki. Cisza go otulała i mgła. Obok zamarły w bezruchu świerk, srebrzyste badyle, ciemna plama mokrego śniegu, za mną świeże ślady. Podobał mi się ten świat. Był nostalgiczny. Mój.”

Wkleiłem te moje słowa napisane sześć lat temu i… zasłuchałem się w sonatę fortepianową b-moll nr 2 z opusu 35. Przyszło mi do głowy, iż one są podobne. Zarówno te góry, jak i muzyka tej znanej sonaty Szopena, budzą we mnie podobnie nostalgiczne wrażenia.

* * *
Garść statystki na zakończenie (tego opisu, nie mojej przygody z Górami Kaczawskimi):
Przeszedłem dzisiaj 25 do 28 kilometrów w ciągu jedenastu godzin. Na podstawie cząstkowych pomiarów szacuję, iż w przeciętny dzień przechodzę dwadzieścia kilometrów, więc w ciągu minionych sześciu lat przeszedłem moimi górami dwa tysiące kilometrów. To mniej więcej tyle, ile trzeba przejechać samochodem, aby wyjeżdżając z Warszawy dojechać do Neapolu.
Raz pojechałem w góry na cztery dni, parę razy miałem wyjazdy trzydniowe, a kilka razy dwudniowe; po policzeniu okazało się, że w Góry Kaczawskie jechałem 77 razy, a to znaczy, że przejechałem około 25 tysięcy kilometrów; to trasa z Warszawy do Lizbony via Władywostok.
Swoje wędrówki zarejestrowałem na ponad siedmiu tysiącach zdjęć zajmujących 30 GB, oraz opisałem na czterystu pięćdziesięciu znormalizowanych stronach (1800 znaków).
Nie jestem skrupulantem, to komputer zmusił mnie do porządkowania tekstów i zdjęć przy pomocy cyfr. Dla ładu wśród tysięcy fotek i możliwości znalezienia czegokolwiek w setkach stron opisów, foldery ze zdjęciami oznaczam numerem kolejnym stawianym na początku nazwy i datą na końcu, wtedy komputer nic mi nie miesza i porządkuje foldery tak jak lubi, według cyfr właśnie. Folder z setnej wędrówki ma nazwę „100 Góry Kaczawskie 220117”, a tekst opisany jest datą w takim samym formacie.
Żeby mieć do dyspozycji cały dzień, od świtu do zmierzchu, w dzień wyjazdu wstaję o trzeciej, czasami nieco później, jadę 150 do 170 km, a na szlak wychodzę gdy tylko się rozwidni. Czasami, gdy coś źle policzę, wychodzę gdy już jest widno, ale częściej siedzę w samochodzie przy kawie czekając na koniec nocy. Do Leszna wracam około godziny 20, a bywa, że sporo później. Żeby nie usypiać za kierownicą, a mam z tym kłopoty, zwłaszcza w czasie powrotów, w sobotnie popołudnie nie piję kawy a piwo i kładę się spać o dwudziestej, albo troszkę później; staram się też mieć coś do gryzienia w czasie jazdy powrotnej; ostatnio nie biorę nic dodatkowego, a dla odgonienia senności powoli gryzę nie zjedzone w ciągu dnia kanapki – efekt mojej odwiecznej walki z kaloriami. Ponieważ nad ranem nie jestem zbyt przytomnym, w sobotnie popołudnie wszystko przygotowuję, łącznie z wyłożeniem ubrań i włożeniem do plecaka czy kieszeni jakichś drobiazgów.
Zajrzałem do opisu pierwszego dnia, jest tam o marszu na drewnianych nogach i o zwaleniu się w fotel samochodu. Te słowa przypomniały mi tamten wieczór: mozolne brnięcie w głębokim śniegu przez pole i ogromną ulgę, gdy usiadłem w samochodzie. Wspominam tamten mój stan dla porównania ze stanem dzisiejszym, po przejściu nieco dłuższej trasy, w podobnych warunkach. Nie szedłem na drewnianych nogach; owszem, zmęczenie czułem, ale umiarkowane. Miarodajnym wskaźnikiem mojego zmęczenia jest stan mięśni na drugi dzień rano; no więc w poniedziałek wstałem bez bólu, mięśnie normalnie mnie niosły, chociaż wieczorem tego dnia nieco je czułem. Fakty te odnotowuję z radością, jako że jestem w wieku, w którym zaczyna się zwracać na nie uwagę, a ich niezmieniony stan sprawia satysfakcję.
W czasie wspólnych wędrówek kolega zrobił mi trochę zdjęć, a wśród nich jedno szczególne dobrze obrazuje mnie na szlaku: jestem sam na sam z drogą i idę skupiony na niej, a droga idzie ze mną.
Mogę uznać, że te czy inne góry poznałem, mogę poczuć, iż tracą one swój urok świeżości, ale drogi są inne, nie do przejścia, nie do nasycenia się nimi. Drogi są jak uśmiech kobiety widziany w szary dzień, są jak marzenia ratujące naszą psychikę.
Są symbolem mojego czasu.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 262
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: