Dodany: 10.02.2017 00:41|Autor: misiak297

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Ci ludzie
Boguszewska Helena

Biedni ludzie


Powieść "Ci ludzie" Heleny Boguszewskiej pierwszy raz trafiła do księgarń w 1933 roku. Mój egzemplarz został wydany trochę później, bo w 1946, przez Gebethnera i Wolffa. Jak na swoje lata dobrze się trzyma. Oprawa jest solidna – grzbiet tylko trochę się podniszczył, kartki pożółkły, ale elegancki druk prawie nie wyblakł. Książka pachnie antykwariatem, pragnę wierzyć, że przechodziła przez wiele rąk. Przekreślone stemple biblioteczne zdradzają jej historię. Prawdopodobnie długi czas spędziła w Powiatowej Bibliotece Publicznej w Sokółce, a potem w Gromadzkiej Bibliotece Publicznej w Janowszczyźnie. Stamtąd chyba rzadko ją zabierano. Trafiła do antykwariatu i na aukcję internetową, a koniec końców do mojej biblioteczki – jako jedna z tych zapomnianych książek[1], którym chciałem dać drugie życie.

Nie czekała długo. Sięgnąłem po nią i przeniosłem się do wczesnych lat trzydziestych ubiegłego wieku, na przedmieścia Warszawy, do jednej z kolonii. Razem z autorką, która się tam przeprowadziła. Pierwszy rozdział, "Na budowie", ma w sobie coś magicznego. Bo może coś magicznego jest w przeprowadzce – w nowym miejscu (tu prawie wsi), innym środowisku, rozbudzonych nadziejach. Sama Boguszewska porównuje ją do przyjazdu na wakacje. Jednak od początku dyskretnie rysuje kontrast między sielskością nowego początku, perspektyw wspaniałego podmiejskiego życia, a biedą i nędzą otoczenia:

"Wśród stosów cegły uwijali się prości ludzie i budowali dużo jednakowych domków, w których mieli zamieszkać inteligenci z miasta. Kiedy rysowali prostokątne kontury tych domków czerwoną linią fundamentów – wydawały się tak małe, że trudno sobie było wyobrazić, jak się będzie w nich mieszkać. Potem wyrosły, zrobiły się duże i patrzały na siebie próżnią okien. Ale nasz stał z brzega i tylko jedną stroną spoglądał na sąsiadów, a drugą na to, co tu było wcześniej, co się tu zastało: na przybudówkę, na murowankę, na drewniak, na kamienicę, na ubogie chałupy wśród kartofli i pomidorów, na owe połówki domów czerwieniące się niezasklepioną surowością cegły w oczekiwaniu na drugie połówki"[2].

Tytuł "Ci ludzie" wskazuje na zbiorowy podmiot, anonimową, szarą masę, do której zdaje się nie pasować Helena Boguszewska jako reprezentantka inteligencji. Podział "wy, inteligencja" i "my, prości ludzie" powraca zresztą na kartach tej powieści bez fikcji, tego reportażu ubranego w fabułę. A jednak dystans będzie się zmniejszał. Pisarka zacznie zaglądać do chat swoich sąsiadów, do zapluskwionych kamienic, do nędznych przybudówek, do komitetu dla bezrobotnych. Zainteresuje się tymi, którzy znaleźli się na marginesie społeczeństwa ("niech tylko pani pomyśli, jak to jest prostemu człowiekowi, który nic nie wie, i nikt mu nie pomoże… Jak to jest prostemu człowiekowi…"[3]).

Autorka koncentruje się na kilku rodzinach. Na kartach książki pojawiają się m.in. Anielcia Siemiątkowska, pracownica komitetu dla bezrobotnych, pełna młodzieńczego zapału i chęci pomagania najbiedniejszym; szewc Pawelski, oczytany, inteligentny, boleśnie świadomy nędzy, jaka panuje dookoła; stara Baćkowska – praczka, kobieta o pogodnym usposobieniu, choć życie nie szczędziło jej ciosów (pochowała trzech mężów i całą masę dzieci, została jej tylko jedna córka). Są tu także garbaty krawiec Kaczmarek; Brońcia Makulska, która opiekuje się trzema młodszymi braćmi-sierotami niczym matka (a jednak zostało w niej coś z dziecka); zgorzkniała Jabłońska z drewniaka ("ponura jak samo wiecznie czuwające sumienie bezrobocia"[4]), rozpaczliwie próbująca wyżywić liczną rodzinę. Przybudówkę zajęli Kozłowscy – bezrobotny szofer, jego żona i szóstka dzieci. Wprowadzili się:

"ze swoim sześciorgiem dzieci, ze swoimi łóżkami, prawdziwym, zielonym szezlongiem, szafą, całą masą rzeczy, które wtedy jeszcze były dobytkiem, a nie kupą gratów. Wnieśli się do przybudówki może na tydzień, najwyżej na dziesięć dni i jeszcze im się zdawało, że owszem, że bardzo przyjemnie, latem… Sam gospodarz im to zaproponował, nawet nie chciał pieniędzy, znał jeszcze matkę Kozłowskiej, wiedział, kto i jak… Zresztą nie byli jeszcze wtedy żadnymi bezrobotnymi, byli zwyczajnymi ludźmi, którzy musieli się wynieść z mieszkania na Ozorkowskiej i czekali na inne, jeszcze lepsze, pokój z kuchnią na Rybnej, aż remont będzie skończony, tylko kilka dni, tylko tydzień…
Tak to wszystko było wtedy latem. Bardzo już dawno. I dziś Kozłowska, kiedy nie może spać w nocy z tego wilgotnego zimna, i leży, i słucha, jak woda kapie ze ścian, to po prostu nie wie, nie może zrozumieć, jak to może być, że to przeszło dopiero kilka miesięcy? Jak to się stało, że mieszkanie na Rybnej dawno zajął kto inny, a oni siedzą w tej przybudówce, choć ten sam gospodarz, który znał jeszcze jej matkę, krzyczy i wrzeszczy, żeby się już nareszcie raz wynieśli? Jak do tego doszło, że im, Kozłowskim, państwu Kozłowskim, można mówić takie rzeczy, a oni słuchają i dalej siedzą?"[5].

Takich dramatycznych historii jest tu więcej.

W kolejnych rozdziałach widzimy, jak kryzys lat trzydziestych zbiera swoje żniwo. Ludzie tracą pracę, a razem z nią pieniądze, siły, czasem chęć przetrwania. Jedzą marnie, żyją marnie, jeśli zdarzy się jakaś praca, to tylko tymczasowa i także marna. Żebranie o zasiłek, długie stanie w kolejkach po paczki, tkwienie w depresji, licytacje, kto ma lepiej (bo pracuje aż dwa dni w tygodniu, choć nie jest pewne, czy nie za darmo), życie złudzeniami, dzielenie nieistniejącej jeszcze zapłaty na obiady, na nowe buty – to smutna codzienność bohaterów. I jest coraz gorzej, coraz biedniej, ludzie stają się coraz bardziej rozgoryczeni, marzą o śmierci – wszak to prawie zwierzęca walka o przetrwanie. Nawet rzadkie momenty szczęścia wydają się żałosne, bogactwo skrojone na miarę kryzysu nadal jest biedą. Napięcie wzrasta, musi dojść do wybuchu. Przedmieście staje się wykluczonym mikrokosmosem:

"Bo tu coraz trudniej o robotę i ludzie chodzą pomartwieni, nawet w tramwaju mało co rozmawiają. Wracają wcześnie dłuższą drogą pod wierzbami, bo przez pole źle teraz iść, i siedzą w swoich domkach sterczących jak pudełka w śniegu, daleko jeden od drugiego w pustym polu pod czarnym nocnym niebem. Po prostu uwierzyć nie można, że w śródmieściu jest gęsto od ludzi i świateł. A choć pod murami stoją kresowe panie i sprzedają gazety, których nikt nie chce kupować, to jednak chodnikami chodzą ludzie weseli i rozgadani. Choć we framugach gnieżdżą się całe żebrzące rodziny z kupą dzieci i łachmanów, to w kawiarniach grają muzyki. W śródmieściu jest tak i owak, ale na przedmieściu jest teraz ciągle smutno. (…) Leniwa, rozlazła zima wlecze się ze swoim brudnym śniegiem, którego nikt nie chce odgarniać, ze swoim wiecznym brakiem węgla, którego węglarz koło przystanku nie chce już dawać na kredyt, ani Karbowiakowi, ani Jabłońskiej, ani Kaczmarkowej, żonie garbatego krawca"[6].

Ta powieść pokazuje świat, którego już dawno nie ma, a jednocześnie pozostaje wciąż aktualna. Być może nieco zmieniło się oblicze biedy, ale odpowiedników takich Kozłowskich, Jabłońskich czy Nowaków w XXI wieku nie brakuje. Wróćmy jednak do lat trzydziestych. Dramatycznie brzmią słowa bezradnego szewca Pawłowskiego, który mówi Boguszewskiej:

"Bo co, proszę pani, mają robić ci ludzie, jak nie mają roboty? Jak ma tu żyć taki człowiek bez zarobku – no jak? (…) Chodzę i myślę. Patrzę na te aeroplany, jak latają nad naszą kolonią. Jeden z czerwonym światłem, drugi z zielonym… jak gwiazdy. Żeby taką rzecz ludzie potrafili wymyśleć, a tego nie potrafią wymyśleć, żeby była sprawiedliwość. Ot jak w gazetach piszą: jedni z głodu umierają, drudzy kawę palą, mleko leją do rzek… i na to nie ma być rady? Jak to tak może być? Nie rozumiem.
Ja też nie rozumiem. Milczymy"[7].

Skończyłem czytać – poruszony, tak samo bezradny, jak ci ludzie uwięzieni w nędzy i w rozpaczy. Wiem, że te emocje długo ze mną zostaną. Boguszewska była obdarzona nie tylko silną empatią, ale także ogromnym talentem literackim, dziś tak niesłusznie zapomnianym. Była pisarką zaangażowaną, wierzyła w to, że może uczynić świat lepszym, otworzyć czytelnikom oczy na problemy ludzi zmarginalizowanych, nieważnych, zostawionych samym sobie.

O książce "Ci ludzie" dziś zapomniano – i myślę, że jest w tym jakieś okrucieństwo przewrotnego losu.



---
[1] Kiedy piszę te słowa, na serwisach książkowych nie ma żadnych ocen "Tych ludzi", żadnych opinii, wzmianek. Pustka. Tylko w przykurzonych publikacjach dla literaturoznawców czasem można znaleźć ich omówienie.
[2] Helena Boguszewska, "Ci ludzie", wyd. Gebethner i Wolff, 1946, s. 6.
[3] Tamże, s. 146.
[4] Tamże, s. 108.
[5] Tamże, s. 35.
[6] Tamże, s. 52.
[7] Tamże, s. 125.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1183
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: