Dodany: 14.01.2017 11:18|Autor: zsiaduemleko

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Matka Makryna
Dehnel Jacek

5 osób poleca ten tekst.

O tym, jak należy kłamać


A była taka zakonnica, o której poematy pisał Juliusz Słowacki. O spotkanie z nią zabiegał sam Adam Mickiewicz. Była, była – w połowie XIX wieku; i to ponoć najprawdziwsza prawda. Makryna Mieczysławska się zwała i piastowała stanowisko przełożonej w mińskim klasztorze bazylianek. Ale pewnego dnia przyszedł zły Rosjanin (prawosławny biskup konkretnie), zlikwidował ten katolicki kurnik i nakazał Makrynie oraz podległym jej siostrom zaprzeć się swojej wiary. Ponoć prawosławie lepsze i to jedyna droga do zbawienia, więc albo jesteś z nami, albo cię skujemy kajdanami i zmusimy. Makrynie – jak przystało na kobietę – pomyliło się "nie" z "tak", no i rozpoczął się festiwal upokorzeń. Przy okazji bazylianki okazały się się twardymi sztukami, które – pomimo niedoli porównywalnej z późniejszymi łagrami – swojej wiary się nie wyrzekły. Umierały z przemęczenia i umierały od mrozu, doświadczały wymyślnych tortur, były głodzone, oślepiane, schorowane. Ale kiedy udało im się przeżyć kolejny dzień i spędzały noc w mroźnym lochu swojego klasztoru, to ogrzewała je myśl o Jezusie – jego miłość dodawała im sił, a wiara w niego sprawiała, że rany natychmiast się goiły. Takie rzeczy. Osobiście go nie znam, ale ten cały Jezus wygląda na spoko kolesia. Aż pewnej nocy nadarzyła się okazja i uciemiężona Makryna wraz z paroma siostrami uciekła z niewoli, po czym natychmiast ruszyła w stronę Rzymu, by się poskarżyć panu papieżowi. Czekał ją kawał drogi, więc zdążyła jeszcze zaliczyć tournée po Europie i niczym dziewiętnastowieczna gwiazda popu opowiedzieć wszystkim zainteresowanym o swoim męczeństwie. Atencja przede wszystkim i gdyby miała taką możliwość, to pewnie pisałaby o tym bloga. Albo chociaż tweetowała.

Nie będzie wielkim nietaktem, jeśli zdradzę, że Makryna Mieczysławska wiele lat po swojej śmierci została zdemaskowana, a całe jej męczeństwo okazało się sprawnie wymyśloną i wiarygodnie opowiedzianą bujdą. Mówi o tym już pierwsze zdanie noty na tylnej okładce powieści, więc czuję się usprawiedliwiony. Zresztą, nie oszukujmy się – od tego obrotu sprawy zależy cała siła tej powieści i wszystko, co w niej rzeczywiście interesującego. Bez tego byłoby nudno, powtarzalnie i z Bogiem odmienianym przez wszystkie przypadki. A tak mamy okazję poznać alternatywną historię Ireny Wińczowej alias Makryny, największej hochsztaplerki wśród zakonnic i piszę "alternatywną", a nie "prawdziwą", bo jej stuprocentowej autentyczności nie jesteśmy w stanie zweryfikować. Jacek Dehnel co prawda miał do dyspozycji kilka faktów, w których mógł zakotwiczyć swoją powieść, ale wszystko, co pomiędzy jest jego literackim domysłem i autorskim uzupełnieniem luk. Nie zmienia to jednak faktu, że na ilekolwiek fikcyjna by była historia Ireny Wińczowej, to i tak jest prawdziwsza od wersji Makryny Mieczysławskiej.

I znacznie ciekawsza. Oto Irena – żona pijaka, damskiego boksera, hulaki i oficera rosyjskiego. Koniecznie w tej kolejności. Poniżana przez niego, bita, gwałcona (koledzy też są zaproszeni), dość powiedzieć, że nie mają jej czego zazdrościć nawet największe fanki życia w stylu Greya. Potem traci dach nad głową i rozpoczyna się jej żebracza tułaczka, a ponieważ Wińczowej przebiegłości nie brakuje, szybko zauważa, że dobrze spreparowany mit o własnej przeszłości jest kluczem do miłosiernych serc dobrych ludzi, którzy dadzą schronienie oraz pożywienie. Gdzieś słyszy o prześladowaniach zakonnic i – tadam! – w ten sposób rodzi się Makryna, której męczeńskie losy puchną z każdym kolejnym spektakularnym kłamstwem wymyślonym przez Irenę. A potem już z górki, bo na wycofanie się z łgarstwa jest za późno: Poznań, Lyon, Paryż, Rzym, Słowacki, Krasiński, Mickiewicz, Norwid, książę Czartoryski, dwóch papieżów. Jej fejsbuk pękałby w szwach od prominentnych znajomych.

"Leżałam. Na wznak leżałam, z oczami otwartymi, i nie wiedziałam, gdzie wzrok podziać. Nade mną powała niska, ciemna, brudna, dokoła klitka moja, pokoik jak cela, w nim wszystko, co najskromniejsze: twardy siennik, wygnieciony jak końska derka, stoliczek mały, zydelek najpodlejszy, co go z kuchni przyniosłam, bo ostatnie lepsze krzesło na moim grzbiecie połamał Wińcz, mąż mój przed Bogiem poślubiony, ale od dyjabła dany, dalej świecznik z kawałeczka deski z wbitym od spodu gwoździem i krzyżyk jeszcze, z dwóch drewienek związanych, na dwóch kamyczkach wsparty, com go dawno temu od jednego księdza dostała. Oto i całe było moje gospodarstwo, całe bogactwo moje"*.

Jacek Dehnel przez jakiś czas równolegle przedstawia nam dwie spowiedzi: matki Makryny i Ireny Wińczowej. Doznania jednej przekładają się na wydarzenia, których doświadcza druga, a niedola małżonki oficera staje się inspiracją dla męczeńskiej codzienności przełożonej klasztoru oraz jej sióstr. I to się sprawdza aż do chwili, gdy opowieści ulegają swoistemu zapętleniu, zaś Makryna na stałe osiada w Rzymie. Mam wrażenie, że właśnie wtedy impet opowieści znacznie maleje, w jakimś sensie hipnotyzująca do tej pory treść traci na jakości, niepotrzebnie popadając w politykowanie i szachy na kościelnych stołkach. Daleki jestem od obwiniania autora o tę kolej rzeczy, bo rozumiem, że tak musiało być i faktów należy się trzymać. Ale jednocześnie przyznaję otwarcie, że chwilami okrutnie się męczyłem z treścią, w której niewiele się działo. Zapewne to zależy od osobistych preferencji czytelnika oraz jego cierpliwości, boję się jednak, że każdego w pewnym momencie dopadnie takie uczucie i zaistnieje problem, by powieść w ogóle ukończyć.

A i zacząć nie jest wcale łatwiej, bo niektórych spowiedź Makryny/Ireny może odrzucić archaizmami. Choć to właśnie one na dłuższy dystans okazują się uroczą zaletą stylu powieści, podobnie jak nieumyślne literówki bohaterki i jej fonetyczne upraszczanie zagranicznych nazwisk. Wychodzi to całkiem naturalnie i wiarygodnie, bo przecież specjalnie oczytaną kobietą nie była, a i pamięć do detali w wymyślanych i za każdym razem wyolbrzymianych kłamstwach często ją zawodzi. Jednak "Matka Makryna" jest przede wszystkim zadziwiającą historią o tym, jak zwykłej mitomance udało się "czmut w oczy puskać" inteligentnym ludziom, których nazwiska zdążyłem już wymienić. Co prawda Rosjanie zaprzeczali wszystkim zarzutom i oskarżeniom Mieczysławskiej przeciwko nim, ale czy ktoś kiedykolwiek wierzył Rosjanom? Tym razem najwyraźniej było warto.

Natomiast czy warto przeczytać najnowszą powieść Jacka Dehnela? Napiszę dyplomatycznie, że nie będzie wielką stratą, jeśli się ją przegapi na liście lektur. I żeby uniknąć nieporozumień: to umiejętnie napisana i sumiennie opracowana autorsko historia, tylko w pewnym momencie dopadają ją bolesne dłużyzny, a przez to traci na wyrazistości. Koniec końców trochę mi stanęła grzbietem w gardle, szkoda, bo stale mam w pamięci rewelacyjnie burzliwego "Saturna" i wiem, że Jacek Dehnel potrafi. Tam chciało się więcej, tutaj – mniej. Wygląda na to, że trudno mi dogodzić.



---
* Jacek Dehnel, "Matka Makryna", wyd. W.A.B., 2014, str. 27.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1416
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: misiak297 17.01.2017 16:01 napisał(a):
Odpowiedź na: A była taka zakonnica, o ... | zsiaduemleko
"A i zacząć nie jest wcale łatwiej, bo niektórych spowiedź Makryny/Ireny może odrzucić archaizmami."

Widzisz, właśnie dlatego tak długo zwlekałem z lekturą tej powieści. W opiniach wymieniano trudny, odrzucający język. Zerknąłem do środka - i ta narracja całkiem mnie pochłonęła, zahipnotyzowała wręcz. No i nie zauważyłem dłużyzn, choć fakt, charakter powieści zmienia się, gdy Makryna osiada w Rzymie. Ale wówczas się po prostu ubawiłem:)

Według mnie to jest pozycja obowiązkowa.

A Twoją recenzję jak zwykle przeczytałem z przyjemnością:)
Użytkownik: zsiaduemleko 17.01.2017 17:28 napisał(a):
Odpowiedź na: "A i zacząć nie jest wcal... | misiak297
Językowo jakoś łatwo nie jest, ale to mija, bo tak jak piszesz - "Matka Makryna" może (ale nie musi) wprowadzić czytelnika w trans i wtedy jest całkiem przyjemnie. O trudnym języku wspomniałem w poczuciu obowiązku, i w ramach charakterystyki powieści, ale oczywiście nie uznaję tego za wadę, bo preferuję językowe wygibasy niż banalną treść. I cieszę się, że ominęły Cię dłużyzny, bo fakt, iż ja je odczułem nie dowodzi jeszcze obiektywnie ich rzeczywistego istnienia. Jednego czytelnika dopadną, innego nie, naturalna rzecz, którą trudno przewidzieć. Dlatego należy przekonać się samemu ;)

Buziaki.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: