Dodany: 12.11.2016 21:01|Autor: zsiaduemleko{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Frankenstein
Shelley Mary Wollstonecraft

5 osób poleca ten tekst.

O tym, że Frankenstein to nie potwór


Będąc jeszcze małym zasmarkańcem, grałem na poczciwym Pegasusie w grę "Frankenstein". Było to dzieło, które dzisiaj z powodzeniem uciągnąłby każdy kalkulator – tak zaawansowany poziom w dziedzinie grafiki i skomplikowania rozgrywki prezentowało. Strasznie kapuściarska gra, ale wtedy jedna z niewielu w moim zasięgu, więc grałem uparcie. Irytowałem się stale, mój bohater umierał raz za razem, ale jednocześnie działała na mnie magia tytułu, jego groza (a gra była w jakimś stopniu przerażająca i rozpalała wyobraźnię dziecka). Koniecznie pragnąłem uratować dziewczynę porwaną przez Frankensteina, jednak nigdy mi się nie udało. Kiedy dzisiaj uruchamiam tę grę na emulatorze albo z nostalgią oglądam jej fragmenty na filmikach, widzę, że było to raczej niemożliwe (przynajmniej dla mnie). Co jednak najciekawsze, i tym razem dotyczy już dzieła Mary Shelley, to fakt, że twórcy gry powielili często spotykany nawet dzisiaj błąd – nazwali potwora Frankensteinem. Zresztą mam przeczucie, że nie było tam nikogo, kto przeczytał tę klasyczną powieść. Efekt był taki, że zanim nasz skoczny chłopek poskromił potwora, musiał po drodze posiekać swoim mieczykiem m.in. Meduzę i hrabiego Drakulę. Wspomniany błąd w nazewnictwie jest tak powszechny, że prawie nikt nie zwraca już na niego uwagi i czy to w ramach skrótu myślowego, czy też wygody przyjęło się potwora określać nazwiskiem jego stwórcy. Ale ja przeczytałem książkę Mary Shelley i ruszam z krucjatą, by Wiktor Frankenstein odzyskał swoje nazwisko, a potwór sczezł bez imienia!

Powieść jak powieść, jednak okoliczności jej powstania również obrosły legendą. Może już wiecie (a może nie), że "Frankenstein" jest efektem niewinnej zabawy literackiej, której pomysłodawcą był sam lord Byron. Spędzał on wyjątkowo deszczowe lato 1816 w willi nad Jeziorem Genewskim, a towarzyszył mu jego przyjaciel Percy Shelley i jeszcze jakiś chłop, którego nazwisko jest w tej chwili nieistotne. Panowie dyskutowali żywo, wszystkiemu zaś przysłuchiwała się osiemnastoletnia Mary wtedy-jeszcze-Wollstonecraft, która również jakimś cudem zaplątała się w to nobliwe towarzystwo. Jestem dżentelmenem, więc nie będę zgadywał, jaką rolę tam pełniła. Ponure wieczory lord Byron i jego koledzy urozmaicali sobie opowieściami grozy, aż w końcu padła propozycja, by każdy z obecnych napisał własne przerażające opowiadanie. Wychodzi więc na to, że najambitniej do sprawy podeszła nastoletnia Mary; w efekcie jej zaangażowania już dwa lata później po raz pierwszy ukazał się "Frankenstein" (jeszcze anonimowego autorstwa) i jest z nami do dziś. A Ty co robiłeś/robiłaś mając osiemnaście lat?

Trzon historii zna chyba każdy, chociaż (dodaję po zastanowieniu) niektórzy byli w stanie wepchać tam epizody z Drakulą i Meduzą, więc najwyraźniej jednak nie każdy. No to dla porządku: akcja rozgrywa się w osiemnastym wieku w okolicach Genewy, a głównym bohaterem jest niejaki Wiktor Frankenstein, młody, ambitny naukowiec. Można powiedzieć, że zbyt ambitny, bo pewnego razu ponosi go fantazja i tworzy... cóż, w zamyśle chciał stworzyć nowego człowieka, ale wyszedł mu potwór. Jak to mówią: pierwsze koty za płoty czy też śliwki robaczywki. Problem w tym, że monstrum ucieka, a ponieważ nie wygląda jak model z żurnala, żyć mu niełatwo. Ot – tam wieśniacy rzucą w niego kamieniem, tam z czegoś wystrzelą, dźgną widłami i uciekną z wrzaskiem. No i potwór po jakimś czasie zaczyna żałować, że żyje, więc obraca swoją nienawiść w stronę stwórcy (to takie w stylu zbuntowanych nastolatków). Rozpoczyna się zemsta monstrum.

Nawet jeśli ktoś nie czytał dzieła Mary Shelley, pewnie i tak zna scenę (np. z filmu), gdy szalony naukowiec podczas burzy z potężnymi piorunami powołuje do życia potwora. Ten najczęściej jest poskładany z pojedynczych elementów (niczym z klocków Lego), niezgrabnie pozszywany w całość, z nieproporcjonalnie wielką, walcowatą głową. I mówi coś w stylu "mhrrRRaar". Ale niestety – to wszystko wytwór wyobraźni znacznie późniejszych twórców, którzy przetwarzali dzieło Mary Shelley na własną modłę. Bo autorka nie wspomina nic o metodach stosowanych przez Wiktora Frankensteina przy pracy, choć uważny czytelnik wychwyci w treści fascynację naukowca nieposkromioną elektrycznością (w ówczesnych dysputach często uznawana ona była za "iskrę życia") oraz grasowaniem po cmentarzach. Wnioski w mniej lub bardziej oczywisty sposób nasuwają się same, jednak nie ma tutaj mowy o spektakularnym pokazie żywych piorunochronów – stworzenie przebiega w kameralnych warunkach. Funkcjonujące obecnie w kulturze wyobrażenie potwora również nie do końca koresponduje z literackim pierwowzorem, gdzie potwór przypominał raczej sporych rozmiarów dzikie zwierzę – był niezwykle szybki, gibki oraz silny. Późniejsi twórcy przetworzyli go w powolnego, niezgrabnego gbura i... tak już się ogólnie przyjęło. Jedyne, co pozostało wspólne, to że zawsze i bez wyjątku jest brzydki.

"Była już godzina pierwsza. Deszcz bębnił smętnie o szyby, a świeca wypaliła się niemal do cna, gdy w przygasłym świetle ujrzałem, jak stwór otwiera tępe, żółte ślepie; po chwili westchnął ciężko, a przez jego członki przebiegło konwulsyjne drgnienie"*.

Wychodzi na to, że "Frankensteina" warto przeczytać, nawet jeśli komuś się wydaje, że zna tę historię. Można się poczuć zaskoczonym. Żadnym zaskoczeniem nie jest natomiast stylistyka powieści, wierna (tak mi się wydaje) ówczesnym trendom, czyli zachowująca wielce szlachetny język opowiadania, czasem popadający nawet w poetyzm, pełny górnolotnych oracji i deklamacji. Padają tutaj m.in. tak cudaczne słowa, jak: wykrzeszże, niebosiężny, rozżagwia. To jest wspaniałe w tych klasykach wśród klasyków, że ich dzieła w przypadku wiernego przekładu dodatkowo otwierają nam oczy na bogactwo i kombinacyjne możliwości języka polskiego. Tutaj nawet potwór zadziwia inteligencją i erudycją, a przez to jest jeszcze bardziej przerażający. Jest też wyjątkowo ludzki i godny współczucia, gdy prosi Wiktora Frankensteina o stworzenie mu potwora-partnerki. Swój chłop, do kobiet go ciągnie.

Pewnie, że powieść cierpi na parę ułomności, nie można odmówić racji krytykom, którzy od zawsze zarzucają jej kulejącą logikę działań bohaterów i zbytnie nieprawdopodobieństwa fabularne, ale skoro wznawiana jest do dziś, to znaczy, że nie może być aż tak źle. To powieść grozy i ma swój naiwny urok oraz atmosferę, która skutecznie udziela się czytelnikowi. A z nieistotnych detali – wydaje mi się, że postać Ernesta jest tam zupełnie zbędna. Mylę się?

Jeszcze o jednej rzeczy warto wspomnieć. "Frankenstein" przez te wszystkie lata od czasu powstania ukazywał się w różnych formach i nawet sama autorka w późniejszych wydaniach wprowadzała w treści spore zmiany natury religijnej oraz społeczno-moralnej. Ugrzeczniła ją po prostu, ale nie bez powodu, gdyż uznała, że przez tę powieść zawisła nad nią klątwa. Piszę o tym dlatego, że nie tak dawno temu i dopiero po raz pierwszy po polsku, "Frankenstein" ukazał się w wersji pierwotnej, bez wspomnianych zmian. Nie wiem, na ile to prawda, ale mnie pachnie tu smakowitym kąskiem. Czuję się więc zobowiązany wspomnieć o tym świetnym wydaniu (Vesper, 2013), bo oprócz "Frankensteina" zawiera ono owoce literackiej zabawy pozostałych uczestników pamiętnego wieczoru 1816 roku. Nie są one tak imponujące, jak dzieło Mary Shelley, ale z pewnością warto rzucić na nie okiem. Dodatkowo dostajemy obszerne i wyczerpujące posłowie Macieja Płazy (odpowiedzialnego za świetny i, mam wrażenie, wierny przekład całości), który w fascynującym stylu głębiej przedstawia okoliczności powstania "Frankensteina", inspiracji i wszelakich zawirowań po jego ukazaniu. Czyli wszystko i wiele więcej na temat tego, co ja tutaj jedynie zasygnalizowałem. Gdyby ktoś nie poczuł się wystarczająco przekonany, wspomnę o niesamowicie nastrojowych (i trafnie oddających atmosferę powieści) ilustracjach Lynda Warda. Aha, jest jeszcze zakładka (również z ilustracjami)! Słowem (no dobra, dwoma słowami) – wzorowe wydanie. Trzeba chwalić takie inicjatywy, bo nawet jeśli ktoś, kiedyś, gdzieś czytał "Frankensteina", teraz ma powód, by do niego wrócić.

Za tak długim żywotem powieści stoi z pewnością jej uniwersalność i głębokie możliwości interpretacyjne, co w jakimś stopniu sugeruje choćby podtytuł oryginału: "Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz". To historia o tym, jak śmiały naukowiec postanowił ujarzmić siłę, która do tej pory należała jedynie do Boga i jak został za to ukarany. Opowieść o odpowiedzialności za swoje czyny, o konsekwencjach, o dążeniu do nieśmiertelności, o moralnych granicach nauki, o potrzebie bliskości, o bezwzględnej zemście, o nie wiem czym jeszcze, ale o czymś na pewno. Możesz wybrać albo dopisać coś własnego. Ja już muszę przestać, bo za długi ten wpis.


---
* Mary Shelley, "Frankenstein", przeł. Maciej Płaza, wyd. Vesper, 2013, str. 61.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2497
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 5
Użytkownik: helen__ 21.11.2016 01:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Będąc jeszcze małym zasma... | zsiaduemleko{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!
"Za tak długim żywotem powieści stoi z pewnością jej uniwersalność i głębokie możliwości interpretacyjne, co w jakimś stopniu sugeruje choćby podtytuł oryginału: "Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz". To historia o tym, jak śmiały naukowiec postanowił ujarzmić siłę, która do tej pory należała jedynie do Boga i jak został za to ukarany. Opowieść o odpowiedzialności za swoje czyny, o konsekwencjach, o dążeniu do nieśmiertelności, o moralnych granicach nauki, o potrzebie bliskości, o bezwzględnej zemście, o nie wiem czym jeszcze, ale o czymś na pewno."

Przypomniałeś mi, że odkąd ją kiedyś przeczytałam, zawsze chciałam do niej wrócić. No i to nowe tłumaczenie, o którym nie wiedziałam.
Wszystkim, którzy nie czytali, polecam nadrobić.
Świetna recenzja świetnej książki.
Użytkownik: sowa 22.11.2016 20:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Będąc jeszcze małym zasma... | zsiaduemleko{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!
Przyokazyjnie polecam rewelacyjny (i jeden z moich ulubionych) film Kena Russella „Gotyk” (www.imdb.com/title/tt0091142/?ref_=nm_flmg_dr_33)​ – o osobach i okolicznościach, o których mowa w recenzji. Sprawia wrażenie kompletnego (przy czym arcypięknego) odlotu, a jeśli się przyjrzeć dokładniej, okazuje się (nierzadko ku kompletnemu osłupieniu odbiorcy) ściśle oparty na faktach :-).
Użytkownik: Anna125 22.11.2016 20:36 napisał(a):
Odpowiedź na: Będąc jeszcze małym zasma... | zsiaduemleko{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!
Zawsze bardziej stawałam po stronie Frankensteina, niż jego twórcy. Ten pożądal omnipotencji, zaś Frankenstein nie miał wyjścia, został powołany do życia i próbował się w nim odnależć. Wspaniała recenzja.
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 23.11.2016 07:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Zawsze bardziej stawałam ... | Anna125
Ekhm, Chomiku... jak by Ci tu powiedzieć... może cytatem z recenzji: "Ale ja przeczytałem książkę Mary Shelley i ruszam z krucjatą, by Wiktor Frankenstein odzyskał swoje nazwisko, a potwór sczezł bez imienia!"

Sapienti sat ;)
Użytkownik: zsiaduemleko{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które! 23.11.2016 18:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Ekhm, Chomiku... jak by C... | LouriOpiekun BiblioNETki
Jak krew w piach, jak krew w piach...!
;)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: