Dodany: 07.11.2016 14:48|Autor: Bloom
Krew, seks i przemoc
Warszawa lat trzydziestych. Kryzys. Wrzenie. Z jednej strony Eugeniusz Bodo umawia się z nią na dziewiątą, z drugiej Kum Kaplica, ramię w ramię z Jakubem Szapiro, mordują, gwałcą i szantażują. Mówiąc językiem Twardocha – trzymają za mordę całą Warszawę. W tle stolica, której już nie ma, pełen kotłujących się Polaków i Żydów garnek (wkrótce przyjdzie północ i ich rozdzieli), Ozon, Bund, pułkownicy, Poalej Syjon. Nad wszystkim zaś unosi się… potężne cielsko kaszalota Litani i cień drobnej figurki Wenus z Willendorfu.
A to zaledwie powierzchnia nowej powieści Szczepana Twardocha. Jego karierę śledzę mniej więcej od pierwszych publikacji książkowych – do dziś pamiętam "Sternberga", "Epifanię wikarego Trzaski", "Obłęd rotmistrza von Egern" – natomiast uważniej obserwuję od "Morfiny". Z tytułu na tytuł jest coraz brutalniej; posoka bucha z porozrzynanych gardeł, ciało zostaje sprowadzone do wora kości i mięśni. Prozą Twardocha rządzą pewne powracające, może i obsesyjnie, motywy: naga siła; swego rodzaju "wola mocy", wyróżniająca jednostki; nadrzędna potęga, mieląca na proch każdego bez wyjątku (nawet tego obdarzonego "wolą mocy").
W "Morfinie" bohaterów determinuje buteleczka morfiny, ów mroczny przedmiot pożądania, poszukiwany przez głównego bohatera w każdej cuchnącej dziurze Warszawy. Drach z "Dracha" to dziwaczny demon (potwór? duch?; ponoć nazwa pochodzi od greckiego "drakan", czyli smok, widzący wszystko) rządzący każdą istotą na ziemi. Ziemia, proch, składnik każdego z nas. W "Królu" nad miastem krąży kaszalot, łypie płonącym okiem i pojawia się wszędzie tam, gdzie do władzy dochodzi zło. Nazwanie go fatum i losem to czysty banał. Zdaje się on odwróceniem opowieści o biblijnym wielorybie, który pochłania Jonasza i wypluwa go po trzech dniach i trzech nocach, aby ten ocalił Niniwę przed gniewem bożym. Litani bowiem pochłania, miele i nie pozostawia nic. Ciało nie jest warte więcej od kostki brukowej czy błota. Kaszalot i pozostałe "istoty nadrzędne" Twardocha są jak jedno: żywa historia, sytuacja bez wyjścia. Co ciekawe – gdyby zabrał się za to kto inny, wyszedłby absolutny banał i płytka narracja o czymś, z czego każdy mniej więcej zdaje sobie sprawę. Kiedy jednak robi to Twardoch, wychodzi pełnokrwista opowieść, pełna historycznych smaczków; polskie losy wplata autor w narrację uniwersalną, w opowieść o ludziach dobrych i ludziach złych (choć w "Królu" dobra po prostu nie ma). W dole rozgrywają się konflikty: polsko-niemieckie, polsko-żydowskie, a duch unosi się nad głowami i od czasu do czasu objawia wielkim i maluczkim. Albo i jedni, i drudzy mają czasem okazję dostrzec mechanizm jego działania, zazębianie się kół historii.
Litani to jedno, Wenus z Willendorfu – drugie. Zło jest ściśle splecione z seksem (ponoć Wenus z Willendorfu uchodzi za symbol płodności). Odruch serca to u Twardocha cynizm, szczodrość – zwykłe wyrachowanie, miłość – wyłącznie seks. Nie chciałbym uchodzić za moralizatora; pisarz spogląda na świat (w szczególności na przeszłość) z perspektywy czysto ludzkiej. Nie mówi o boskich planach, o tym, że każde, nawet najgorsze zdarzenie ma jakiś ukryty sens, a tym sensem zazwyczaj jest dobro. Historia (przede wszystkim w "Królu") to dla niego przede wszystkim odwieczna walka zła ze złem.
Szapiro, Kaplica, Bernsztajn, burdelmama Ryfka, Śmigły-Rydz, Sławoj-Składkowski, pułkownik Koc, Piasecki… Wszyscy siebie warci. Nie ma strony dobrej, tej, która ma rację, która walczy o sprawę słuszną. Pojęcie "słusznej sprawy" zresztą nie istnieje. Twardoch nie pozostawia żadnej nadziei. Karzące cielsko kaszalota pochłonie wszystkich, królowanie trwa zaledwie chwilę, a każdego króla czeka marny koniec.
Postacie, bohaterowie, charaktery – krwiste, mięsne, męskie. Nie trzeba ich kochać, ale trzeba się z nimi liczyć. Jakub Szapiro, piękny bokser o szerokich ramionach, bożyszcze kobiet i mroczny przedmiot pożądania. Młodzi chłopcy chcą być tacy jak on (vide Bernsztajn), mężczyźni tym bardziej, w kobietach natomiast wzbudza dzikie pożądania. Bernsztajn – żydowskie chłopię, syn nikogo, nikt; ta postać to zresztą zabieg niezwykle interesujący, nieco stawia powieść na głowie. Kum Kaplica – najprawdopodobniej jego pierwowzorem był Łukasz Siemiątkowski, znany również jako Tata Tasiemka, przedwojenny polski gangster – pozornie pocieszny grubasek, naprawdę okrutnik, brutal, gwałciciel. Silni mężczyźni, równie silne kobiety – Emilia niby Szapiro, Anna Ziembińska, pozornie bezbarwna Magda Aszer (która jest czy której nie ma?). To dopiero kilkoro, a paleta jest naprawdę szeroka. Zło ma nie tylko męską twarz. "Wszyscy ludzie są tacy sami, droga pani. Takimi nas Pan Bóg stworzył. (…) Nie ma dobrych ludzi. Są sami źli. Wszyscy są źli"[1].
W sumie – czy to naprawdę zło? Może tylko wyjątkowo ponura rzeczywistość? Gdyby świat miał wyglądać tak, jak chce tego autor, wszyscy powinniśmy strzelić sobie w głowę po ostatniej stronie. Przed strzałem warto jednak raz jeszcze prześledzić i przemyśleć opowieść. OK, na inne wnioski nie ma miejsca. Można strzelać.
Twardochowi należy się też szacunek za sposób, w jaki pokazał napięte przedwojenne relacje polsko-żydowskie. Ponieważ wszyscy są źli, to i nie ma słusznej sprawy. Każdy więc działa naprawdę wyłącznie we własnym interesie. Żydom nie zależy na utworzeniu swojego państwa, swojej enklawy w II Rzeczpospolitej. Czują się źle, są prześladowani – oczywiście, w porównaniu z praktykami III Rzeszy, w stosunkowo łagodny sposób. Funkcjonują żydowskie partie polityczne. Pogląd dominujący wśród żydowskiej społeczności – syjonizm. Polski rząd skręca natomiast coraz bardziej w prawo, nie toleruje obcych, dąży do zhomogenizowania ziem polskich. Jedni z drugimi potrafią się dogadać, ale głównie się boksują. Kapitalną metaforą stosunków między nimi są pierwsze sceny powieści, kiedy bokser żydowski walczy z polskim. "Dookoła ringu zgromadziły się dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym – nienawiścią, a zwykle po prostu pełną dystansu niechęcią, jakby mieszkały nie ulica w ulicę, tylko rozdzielone oceanem"[2]. W jednym zdaniu uchwycił Twardoch historyczny fakt, niewygodny tak dla prawicy, jak dla lewicy. Ani jedni, ani drudzy, Polacy ani Żydzi, nie mieli szczerej ochoty na integrację, raczej woleli żyć w osobnych światach. Stało się to, co się stało nie dlatego, że Polacy byli krwiożerczymi antysemitami, a Żydzi – niewinnymi ofiarami. Sąsiad nie znał sąsiada, nie rozumiał, nie próbował zrozumieć jego obyczajów, języka. Jedni dla drugich pozostawali obcymi, a więc – obojętnymi bądź niechętnymi.
Jest historia, jest sensacja, pełnokrwiści bohaterowie krążą jak widma po ulicach Warszawy, obserwowani czujnym okiem mechanizmu, który czeka, a w końcu pochłania, miele, trawi. Mam wrażenie, że powieść o takiej tematyce – polsko-żydowskiej mafii w realiach przedwojennej Warszawy – można szukać ze świecą. Twardoch nie ocenia przeszłości jednoznacznie. I fakt, nie sposób w "Królu" odnaleźć odpowiedzi na pytanie, czy któraś ze stron miała (lub ma) rację. Może nikt jej nie ma i nie miał. Historia jest niewygodna dla wszystkich. Więcej w niej pytań bez odpowiedzi.
---
[1] Szczepan Twardoch, "Król", Wydawnictwo Literackie, 2016, s. 367.
[2] Tamże, s. 8.
[Tekst publikowałem wcześniej na swoim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.