Dodany: 14.11.2022 23:52|Autor: idiom1983

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Joanna d'Arc: Jej historia
Castor Helen

2 osoby polecają ten tekst.

Jedyna taka Joanna


Typ recenzji: oficjalna PWN
Recenzent: idiom1983 (Krzysztof Gromadzki)

Dwudziestego piątego października 1415 roku pod Azincourt angielskie i francuskie wojska stoczyły ze sobą bitwę, którą w polskiej historiografii bardzo często określa się mianem "Grunwaldu Zachodniej Europy". Tego dnia, kiedy kalendarz liturgiczny kościoła katolickiego obchodzi wspomnienie świętych Kryspina i Kryspiana, długie angielskie łuki, zapożyczone przez Anglików od Walijczyków, połączone z dyscypliną i karnością panującą w angielskich szeregach, ponownie zebrały krwawe i obfite żniwo w konfrontacji z bezładną masą francuskiego rycerstwa, żądną łupów, sławy i splendoru, jaki zazwyczaj przypada zwycięzcom na bitewnym polu. Faktycznie bowiem Francuzi mieli w swoich rękach mocne argumenty, które pozwalały im wierzyć, że po całym paśmie bolesnych i upokarzających klęsk, zadanych im przez rycerzy rodem zza Kanału La Manche, nareszcie dotkliwie dobiorą się Anglikom do skóry, biorąc srogi rewanż za wcześniejsze militarne niepowodzenia. Oto bowiem armia angielskiego króla Henryka V - która, wzniecając w ten sposób nowy rozdział wojny stuletniej, niewiele wcześniej wylądowała na francuskim wybrzeżu, chcąc z bronią w ręku dochodzić praw angielskiego monarchy do francuskiej korony - znajdowała się w godnym politowania, rozpaczliwym i opłakanym stanie. Uwikłana w oblężenie portowego miasta Harfleur, które broniło się zaskakująco twardo, zadając przy tym napastnikom wysokie straty w ludziach, osłabiona garnizonem pozostawionym w ostatecznie z trudem zdobytym mieście, przetrzebiona chorobami, gdzie prym wiodła epidemia czerwonki, głodna i wynędzniała angielska armia wydawała się dla Francuzów idealnym przeciwnikiem do osiągnięcia szybkiego i łatwego zwycięstwa. Nawet, jeżeli we francuskich szeregach karność i posłuszeństwo dowódcom pozostawiało wiele do życzenia. Zapobiegliwy król Henryk, oszpecony paskudną blizną, jaką ongiś pozostawiła po sobie nieprzyjacielska strzała wbita głęboko w jego twarz, doskonale zdawał sobie sprawę, w jak trudnej jest sytuacji i starannie wybrał dogodne dla swoich wojsk pole do przyszłej bitwy. Do legendy przeszła uwieczniona w szekspirowskim dramacie historia, jak to w noc przed bitwą król Henryk przechadzał się po angielskim obozie, dodając otuchy i motywując do walki podległych sobie żołnierzy. Uświadomił im przy tym prostą i oczywistą prawdę, że o ile on sam i inni możni arystokraci będą mieli możliwość wykupienia się z potencjalnej francuskiej niewoli, o tyle prostym żołnierzom pozostaje do wyboru tylko albo zwyciężyć, albo zginąć. Młody król dobrze wiedział, o czym mówi. Blisko 60 lat wcześniej, w bitwie pod Poitiers w 1356 roku, Książę Walii Edward, zwany Czarnym Księciem, zwyciężył i wziął do niewoli francuskiego króla Jana II Dobrego. I chociaż jeszcze tego samego dnia niedaleko od pobojowiska, angielski książę wydał ucztę na cześć swojego królewskiego jeńca, podczas której na oczach rycerzy obu armii osobiście mu usługiwał, to jednak, aby Jan II Dobry mógł wrócić nad Sekwanę, Anglia zażądała od Francji okupu w wysokości dwukrotnych rocznych dochodów całego Francuskiego Królestwa. Jednocześnie Henryk zapowiedział przy tym, że każdy, kto razem z nim przeleje jutro francuską krew, stanie się dla niego bratem po wsze czasy, choćby wywodził się z gminu i nizin społecznych ubogiego pospólstwa. Była to zapowiedź nobilitowania i obdarowania licznymi dobrami przyszłych bohaterskich zwycięzców francuskich chevaliers. Stanąwszy na dogodnej równinie, ograniczonej dwoma rozległymi lasami, z wąską prowadzącą na równinę gardzielą pomiędzy nimi, Anglicy oczekiwali nadejścia Francuzów. W odpowiedzi na wulgarne francuskie zaczepki i szykany, odpłacając im pięknym za nadobne, angielscy łucznicy poczęstowali swoich oponentów gestem wyprostowanego środkowego i wskazującego palca. Właśnie nimi naciągali cięciwy swoich śmiercionośnych i szybkostrzelnych łuków. Komunikat do wrogów był prosty: odjedźcie, gdyż w przeciwnym razie was zabijemy. Współcześnie ten ukuty właśnie wtedy gest, zredukowany dzisiaj wyłącznie do środkowego palca, w międzynarodowej kulturze globalnej wioski stał się chyba najwymowniejszym symbolem międzyludzkiej nienawiści i pogardy. Niedługo przed bitwą spadł obfity deszcz, zamieniając pole zmagań w utytłane błotem grzęzawisko, dodatkowo rozdeptane podkowami końskich kopyt, dźwigających zakutych w ciężkie zbroje rycerzy. Angielskie strzały nie mogły nie trafić do stłoczonych w wąskim przesmyku francuskich szeregów. Masowo ginęły zwłaszcza nieosłonięte żadnym pancerzem konie. Lekkozbrojni w większości Anglicy stosunkowo łatwo poruszali się po śliskiej od krwi i błota ziemi, ale ciężkozbrojni Francuzi nawet po kolana grzęźli w kleistej błotnistokrwawej mazi. Wielu z nich, mdlejąc od ran, poddało się Anglikom. Przewaga liczebna wojsk francuskich była jednak tak wielka, że król Henryk V zdecydował się posłać do boju wszystkich zdolnych do noszenia broni. W ten sposób obozowa czeladź, koniuszy, płatnerze, kowale, minstrele, pisarze, medycy i kapelani, uzbrojeni w miecze i topory, walczyli w obronie swego życia i angielskiego honoru. Skutkiem tego był fakt, że opuszczone i niepilnowane angielskie tabory, w których przechowywano między innymi insygnia królewskiej władzy, padły ofiarą rabunku miejscowych ubogich wieśniaków. Atak ów pośród zgiełku bitwy mylnie wzięto za spodziewaną odsiecz dla walczących Francuzów. Wówczas to król Henryk, bojąc się zamieszania na tyłach, wydał brzemienny w skutkach rozkaz stracenia wszystkich wziętych do niewoli francuskich jeńców. Rozkaz ten musieli wypełnić zawezwani na miejsce walijscy najemnicy, bowiem szlachetnie urodzeni arystokraci z oburzeniem odmówili jego wykonania. Niechęć lordów wzbudził nie tyle wstręt przed mordowaniem związanych i bezbronnych ludzi, ile widmo utraty ogromnego okupu, jaki rodzina byłaby zmuszona zapłacić za wolność swojego majętnego krewniaka. Szacuje się, że koszt samego tylko rycerskiego ekwipunku, w przeliczeniu na obecną wartość pieniądza wynosił około 250 000 euro, a więc grubo ponad milion złotych. Takie koszty rycerz, utrzymujący się z królewskiego lenna, musiał z własnej kieszeni ponieść, zawezwany do walki przez monarchę. Sam majątek był wart bez wątpienia o wiele więcej, więc gra o życie i okup za możnego jeńca dla tego, kto go pochwycił, z całą pewnością była warta świeczki. Rozkaz króla, dziś mocno kontrowersyjny, w średniowieczu uzyskał zaskakująco szeroką aprobatę, a jego czysto pragmatycznego charakteru najlepiej dowodzi decyzja o wstrzymaniu rzezi jeńców, kiedy tylko w otoczeniu monarchy zorientowano się, kto tak naprawdę grabi i plądruje angielskie tabory. Bitwa toczyła się dalej, a angielskie łuki w dalszym ciągu siały spustoszenie w szeregach Francuzów. Francuska klęska była zupełna, a rozmiary zwycięstwa zszokowały nawet samych Anglików. Niemal wszyscy francuscy arystokraci polegli lub dostali się do niewoli, zaginął osławiony szkarłatny proporzec bojowy królów francuskich Oriflamme, a nad całym państwem zawisło złowrogie poczucie sromotnej hańby i bezgranicznego wstydu. A jednak to właśnie tam, na krwawym i licznie usłanym trupami poległych polu bitwy pod Azincourt, wykuto najmocniejsze zręby francuskiego ostatecznego zwycięstwa w całej wojnie stuletniej. Byłoby ono jednak bardzo trudne, czy wręcz niemożliwe do osiągnięcia, gdyby nie charyzma i pełna poświęceń misja ubogiej wiejskiej dziewczyny z lotaryńskiej wsi Domrémy - Jeanne la Pucelle - Joanny Dziewicy Orleańskiej, szerzej znanej jako Joanna d'Arc. Tej właśnie postaci brytyjska historyczka Helen Castor zdecydowała się poświęcić swoją znakomicie napisaną i udokumentowaną, pełną pasji, narracyjnej swady i barwnych opisów biograficzną monografię.

Kiedy na francuskim wybrzeżu lądowały inwazyjne wojska angielskie, wydawało się, że młody król Anglii z dynastii Lancasterów najlepiej, jak mógł, wybrał moment i czas, żeby poszerzyć rządzone przez siebie władztwo o jeszcze więcej swoich francuskich posiadłości. Nominalnym królem Francji był bowiem Karol VI zwany Szalonym, od kiedy w 1392 roku, podróżując do Orleanu, rzucił się w przypływie szaleństwa na własną eskortę, zabijając kilku rycerzy, zanim go nie obezwładniono. Od tamtej pory, dotykany okresowymi nawrotami choroby, zabraniał dotykać się komukolwiek, utrzymując przy tym, że jest zrobiony ze szkła, które może potłuc się w każdej chwili, przy najmniejszym nawet kontakcie. O schedę po odsuniętym od rządzenia państwem królu i opiekę nad jego małoletnimi dziećmi, zaczęli bezpardonowo rywalizować brat króla Ludwik, książę Orleanu i stryjeczny brat Karola VI i Ludwika Orleańskiego Jan, książę Burgundii, z racji swojej bitewnej odwagi zwany powszechnie Janem Bez Trwogi. Po kilkunastu latach zawziętej rywalizacji, w listopadzie 1407 roku Ludwik Orleański zginął w skrytobójczym zamachu w ciemnym paryskim zaułku pod osłoną tak samo ciemnej nocy. Chociaż sprawców zamachu nie udało się schwytać, dla wszystkich było jasne, że prowodyrem krwawego morderstwa był pieczętujący się godłem pod postacią stolarskiego hebla książę Burgundii. Prym w stronnictwie orleańskim przejął od tego momentu wpływowy Bernard VII, hrabia Armagnac. Od jego rodowych włości przyjęło się nazywać wszystkich zwolenników zamordowanego księcia Ludwika Armaniakami. Konkurencyjna partia Burgundczyków również zbierała siły i wszystko zdawało się zmierzać do ostatecznej zbrojnej konfrontacji. Obydwa stronnictwa zabiegały usilnie o pomoc i poparcie króla Henryka w walce ze swoimi przeciwnikami. Ten jednak, widząc waśnie i zapiekłą nienawiść pomiędzy Francuzami, postanowił zagrać va banque, podbić zbrojnie całe Królestwo Francji i nie dzielić się władzą ani z Armaniakami, ani z Burgundczykami. Niespodzianka w postaci angielskiej agresji, ku zdziwieniu wszystkich, przynajmniej na jakiś czas zjednoczyła zwaśnione francuskie stronnictwa. W przypływie patriotycznego uniesienia i narodowej dumy tymczasowo zakopano topór wojenny, żeby pod sztandarem zdobnym w Fleur-de-lis wyprawić się na wojnę przeciwko angielskim najeźdźcom. Wydarzenia pod Azincourt dobitnie pokazały, że rzekomy rozejm był szyty grubymi nićmi i opierał się na bardzo kruchych podstawach. Każde ze stronnictw niemal na wyścigi rwało się do wojaczki, usiłując pokonać Anglików niejako na własną rękę, byleby tylko sobie w całości przypisać laury i chwałę wielkiego bitewnego zwycięstwa. Większe zagrożenie, niż deszcz angielskich strzał, widziano w militarnym sukcesie swoich rodzimych oponentów. Taki sukces bowiem najmocniej legitymizowałby w oczach społeczeństwa prawo Armaniaków bądź Burgundczyków do przejęcia rządów w całym kraju. Pęd ku partykularnym korzyściom wydatnie przyczynił się do sromotnej klęski pod Azincourt, a Karol, najstarszy syn Ludwika Orleańskiego, popłynął do londyńskiego Tower jako angielski jeniec. Zaraz po bitwie zwycięski Henryk, rozpętując bardzo sprawną machinę propagandową, zaczął... deprecjonować znaczenie swojego sukcesu. Na każdym kroku starał się podkreślać, że angielskie zwycięstwo było spowodowane nie tyle większą odwagą, lepszym wyszkoleniem i mocniejszą determinacją w dążeniu Anglików do triumfu nad przeciwnikami, ani nawet większą charyzmą własną samego Henryka, jako wodza zanurzonego w kunszcie wojennym najwybitniejszych dowódców w dziejach, ale w nadprzyrodzonej interwencji samego Najwyższego Boga. W tym chytrym zabiegu tkwiła tylko na pozór nierozważna metoda, aby kosztem pomniejszenia swoich osobistych przymiotów wynieść pod niebiosa splendor dzierżonej przez siebie, a otrzymanej właśnie od Boga królewskiej władzy. Sednem całego problemu było powszechnie przyjęte w wiekach średnich przekonanie, że jeśli Boży Pomazaniec, z woli Boga namaszczony świętymi olejami i koronowany na króla, jest w stanie pokonać swoich wrogów na polu bitwy, to nieomylny znak, że łaska Boga i Jego błogosławieństwo nadal mocno na nim spoczywają. Jeśli jednak ten sam Pomazaniec ponosi z rąk tych samych wrogów sromotną i upokarzającą klęskę, to najlepszy dowód na to, że zagniewany Bóg, karząc go za liczne i ciężkie grzechy, odwrócił od niego swoje miłosierne oblicze. Plan króla Henryka przyniósł spodziewany skutek. Nawet rozgromieni Francuzi uwierzyli, że bitewna klęska to dopust Boży. A z wolą Bożą trudno jest polemizować, a jeszcze trudniej spróbować ją samowolnie zmienić. Panem sytuacji wydawał się być zwycięski król Anglików, jednak objęcie pełni rządów w obcym, skłóconym i częściowo wrogim sobie kraju, wcale nie jest taką prostą sprawą. Tym bardziej, że widząc angielskie rozpasanie, partie Armaniaków i Burgundczyków wznowiły rozmowy w celu osiągnięcia porozumienia i wspólnego rozprawienia się z okupującymi Francję Anglikami. Jednak morderstwo Jana Bez Trwogi podczas negocjacji z Armaniakami w Montereau w sierpniu 1419 roku, pchnęło partię Burgundczyków w szeroko rozwarte angielskie ramiona. Mord Jana stał się przyczynkiem trwającego wiele dziesięcioleci sojuszu Burgundczyków z Anglikami przeciwko Armaniakom. I choć następca Jana, książę Filip Burgundzki, okazał się bardzo zdolnym dyplomatą, zręcznie w zakulisowy sposób lawirującym pomiędzy wszystkimi zwaśnionymi stronami, podział Francji stał się niezaprzeczalnym faktem. Finałem całego procesu stał się zawarty w Troyes w 1420 roku traktat francusko-angielski. Inicjatywa należała tu do żony szalonego króla Karola VI Izabeli Bawarskiej. Rezolutna królowa wyrzekła się swojego syna Delfina Karola, nazywając go urodzonym z nieprawego łoża bękartem, podsycając plotki o swoim niegdysiejszym romansie z nieżyjącym księciem Ludwikiem. Wydała też za mąż swoją córkę Małgorzatę Valois za króla Henryka V, który uzyskał w ten sposób namacalne prawa do sukcesji po obłąkanym Karolu. Syn Henryka i Małgorzaty, dziedzic krwi Lancasterów i Walezjuszów, miał w przyszłości połączyć obydwa Królestwa pod jedną władzą i wspólnym berłem. Gwarantem traktatu był sojusz angielsko-burgundzki, wzmocniony małżeństwem brata króla Henryka z siostrą księcia Filipa. Czy to już koniec tej pasjonującej historii? O nie, to dopiero początek! Najlepsze jest dopiero przed nami!

Kiedy zaczęła się moja fascynacja postacią Joanny d'Arc? Trudno określić to jednoznacznie, ale chyba w momencie, kiedy jako dziecko pod koniec lat 80. oglądałem cieszący się w Polsce sporą popularnością, osadzony w realiach wojny stuletniej, kostiumowy serial francuski pt. "Katarzyna", oparty na motywach cyklu powieściowego pisarki Juliette Benzoni. I choć będąc dzieckiem, swoim dziecięcym rozumem nie mogłem ogarnąć całości ukazanej w serialu pogmatwanej historycznej problematyki, to jednak ciekawość ukazanego tam świata przedstawionego wywarła na mnie ogromne wrażenie i pozostawiła niezatarte piętno fascynacji epoką średniowiecza na całe życie. Na kartach książki Helen Castor, która przecież ani na moment nie przestała być naukową monografią, solidnie opartą na licznych, poddanych merytorycznej krytyce źródłach i wzmocnioną mnóstwem cytatów z pomocniczej naukowej literatury, odnalazłem tę samą co w serialu pasję, narracyjną swadę i wręcz entuzjastyczną radość z dzielenia się z odbiorcą opowiadaną arcyciekawą historią. Ani na moment podczas lektury nie przytłacza też potencjalny ciężar w postaci przypisów, komentarzy, aneksów czy suplementów. W książce Castor cała ta zazwyczaj przyciężka naukowa oprawa tylko wzbogaca prezentowaną czytelnikowi treść. I choć serial i książka różnorako rozkładają swoje narracyjne akcenty, w obu przewija się rozmach dworskich intryg, szelest wykwintnych sukien dam dworu z królewskiego orszaku i szczęk broni z licznie toczonych bitew, gdzie szala zwycięstwa przechylała się co i rusz to w jedną, to w drugą stronę. Spiski i zdrady, intrygi i knowania, romanse i zabójstwa, honor i hańba, odwaga i tchórzostwo, wreszcie prozaiczna prawda i romantyczna legenda, tak w książce, jak w serialu, tworzą barwną i zapadającą w pamięć widza i czytelnika mozaikę dziejów. W obu też przypadkach zwornikiem całej opowieści, niczym klamra spinająca ze sobą wszystkie postacie i wydarzenia, staje się owiana legendą i nimbem świętości postać młodziutkiej, ale już bardzo doświadczonej przez życie Joanny d'Arc. Jej wkroczenie na historyczną scenę, w kluczowym i newralgicznym momencie zmagań, bez wątpienia było swoistego rodzaju gamechangerem, który wywrócił stolik z pieczołowicie konstruowaną wojenną układanką do góry nogami. Kluczowe pytanie, które warto w tym miejscu sobie postawić, brzmi: dlaczego prosta niepiśmienna wiejska dziewczyna była w stanie dokonać tego, co było nieosiągalne dla możnych rycerzy, książąt, a nawet królów? Czy w realiach średniowiecza, pełnych usankcjonowanych prawem klasowych podziałów i społecznych nierówności, kiedy nikomu nie śniła się nawet emancypacja kobiet, pospolita wieśniaczka, której obowiązkiem było wyjść za mąż i urodzić gromadkę dzieci swojemu mężowi, mogła awansować na ubraną w lśniącą zbroję charyzmatyczną liderkę, z której zdaniem liczyli się najwięksi możni, łącznie z osobą samego Delfina, a potem króla Karola? Koleje dziejów pokazały, że wbrew wszelkim przeciwnościom, Joanna osiągnęła wyniesioną na ołtarze chwałę świętości, choć przyszło jej za to zapłacić najwyższą możliwą cenę.

Po traktacie z Troyes sytuacja we Francji wkroczyła w okres kruchej stabilizacji. Północ i wschód kraju, a także położoną na zachodzie Gujennę zajęli Anglicy i sprzymierzeni z nimi Burgundczycy. Południe i zachód objął we władanie rezydujący na dworze w Bourges u swojej teściowej Jolanty Andegaweńskiej wydziedziczony Delfin Karol. Obydwie strony nie miały dość sił, aby zadać przeciwnikowi decydujący cios. Wojna ograniczyła się do organizowanych co jakiś czas łupieżczych rejz na wrogie terytorium, zwanych chevauchées. Te, choć plądrowały ziemie przeciwnika, nie mogły radykalnie odmienić patowej sytuacji w wojennych zmaganiach. W międzyczasie, powalony dyzenterią, zmarł w wieku zaledwie 35 lat zwycięzca spod Azincourt, Henryk V. W tym samym 1422 roku zakończył swe życie także obłąkany król Karol VI Szalony. Regencję francuskich włości w imieniu będącego w powijakach syna Henryka i Małgorzaty - z woli Boga króla Anglii i Francji Henryka VI - objął brat zmarłego Henryka V, szwagier Filipa Burgundzkiego Jan, książę Bedford. Po kilku latach impasu i przygotowań Anglicy zdecydowali się zająć kolebkę partii Armaniaków - strategicznie położone miasto Orlean. Było to najdalej wysunięte na północ miasto, dochowujące wierności Delfinowi Karolowi. Strefa Orleanu wbijała się klinem w posiadłości angielskie, a jego zajęcie mogło oznaczać uzyskanie korzystnych pozycji do dalszej ekspansji na południe władane przez Delfina. Samo w sobie, rozpoczęcie oblężenia było złamaniem przez Anglików niepisanego kodeksu honorowego i "cywilizowanego" prowadzenia średniowiecznej wojny. Wszak warto pamiętać, że syn zamordowanego księcia Ludwika, Karol, przebywał jako jeniec w angielskiej niewoli. Mieszkańcy miasta, zbierający pieniądze na jego wykup, nie mogli być obciążeni dodatkowym kosztem, tak jak to często w owych czasach praktykowano, wykupienia się osobną daniną dla wrogich wojsk w celu ochrony miasta przed splądrowaniem. Inna sprawa, że kierując się strategicznymi motywami, Anglicy i tak z pewnością nie byliby zainteresowani okupem. Pod nieobecność księcia Karola obroną miasta kierował jego przyrodni brat, nieślubny syn księcia Ludwika, Jan, zwany potocznie Bastardem Orleańskim. To właśnie pod murami Orleanu miała po raz pierwszy w dziejach zalśnić blaskiem wiekuistej chwały nieśmiertelna legenda Joanny Dziewicy.

Największą zasługę ku temu, aby pod murami orleańskiej twierdzy Joanna przyprawiła o chwalebny laur zwycięstwa majestat Delfina Karola, należy przypisać jego teściowej, księżnej Jolancie Andegaweńskiej. Ta wyjątkowo pobożna kobieta, spędzająca mnóstwo czasu na żarliwych modlitwach, pokutnych postach i pobożnych umartwieniach, wierząca gorąco także w ostateczne zwycięstwo swojego zięcia, podsunęła mu odgrzebaną w zakurzonych annałach proroczą przepowiednię o zesłanej przez Boga Dziewicy, która czystością swego serca i żarliwością swej wiary, w godzinie najcięższej próby uratuje Francję przed katastrofą. To za jej wstawiennictwem, Joanna, ubrana w męski strój z obciętymi na krótko włosami, w lutym 1429 roku stanęła przed obliczem Delfina na zamku w Chinon. Jej mistyczne doświadczenia i obcowanie z Matką Bożą i innymi świętymi Kościoła wzmocniła dodatkowo profetyczna zapowiedź bolesnej porażki armii francuskiej w bitwie z Anglikami pod Rouvray, która - opisana przez Andrzeja Sapkowskiego w epizodzie jego powieści pt. "Lux perpetua" - przeszła do historii jako "bitwa o śledzie". Nieudany atak na angielską kolumnę zaopatrzenia, wiozącą oblegającym Orlean siłom żywność, głównie w postaci zastępujących mięso w okresie Wielkiego Postu śledzi, kosztował Francuzów liczne daremne ofiary i przede wszystkim nadwątlenie wiary w możliwość skutecznej obrony miasta. Tym ochotniej przyjęto zapowiedź Joanny, że jeśli to jej Karol powierzy komendę nad wojskiem w Orleanie, Dziewica skutecznie odepchnie nieprzyjaciół od miejskich murów. Po tym, jak specjalna komisja teologów orzekła prawdziwość jej cnót, wyposażona na koszt Delfina w rycerski rynsztunek i białego bojowego rumaka, Joanna ruszyła pod Orlean, aby czynem i zwycięstwem udowodnić prawdziwość swojej zesłanej od Boga misji.

Zwycięska odsiecz Joanny d'Arc dla oblężonego przez Anglików Orleanu przeszła do historii jako jedna z najważniejszych bitew w dziejach świata. Sama Dziewica, która przybywszy na miejsce, w liście do oblegających pod groźbą Bożej kary wezwała Anglików do odpłynięcia do domu, dając w boju dowody bezprzykładnej odwagi, jak na przykład podczas zdobywania angielskiej reduty "Les Tourelles", zaskarbiła sobie przychylność i szacunek licznych wybitnych francuskich dowódców, początkowo nastawionych do niej z dużą rezerwą i bardzo sceptycznie. Ósmy maja po dziś dzień jest uroczyście świętowany jako najradośniejsze święto w Orleanie, z mnóstwem festynów i ludowych zabaw na kształt znanego w Polsce krakowskiego Lajkonika, rozmachem przewyższających nawet oficjalne święta państwowe. Wiosną i latem 1429 roku armia francuska podjęła zwycięską ofensywę w dolinie Loary, bijąc Anglików w szeregu zwycięskich bitew, z których największą była bitwa pod Patay, nazywana przez Francuzów zemstą za Azincourt. Zwieńczeniem całego pasma militarnych sukcesów było zajęcie Reims, tradycyjnego miejsca koronacji francuskich królów, gdzie w miejscowej katedrze 17 lipca, namaszczony świętymi olejami króla Franków Chlodwiga, Delfin Karol przywdział na skronie królewską koronę, tytułując się od tego czasu Arcychrześcijańskim Królem Karolem VII Zwycięskim. Temu wydarzeniu Jan Matejko poświęcił swój największy pod względem rozmiarów obraz, namalowany jako dar dla III Republiki Francuskiej, eksponowany obecnie w Galerii Rogalińskiej przy Pałacu Raczyńskich w Rogalinie. Jednak nad samą Joanną, pozornie triumfującą razem z królem, zaczynały się zbierać pierwsze czarne chmury zawiści niechętnych jej osób, obawiających się wzrostu jej znaczenia, a to mogło się dokonać tylko i wyłącznie ich kosztem. Po nieudanym szturmie Paryża, Dziewicę oddelegowano do Compiègne z zadaniem przerwania rozpoczętego przez Burgundczyków oblężenia miasta. Liczono, że jej sława oswobodzicielki Orleanu pomoże również obronić Compiègne. Tu właśnie na oczach wszystkich uwidocznił się bratobójczy charakter tej wojny. Wszak Francuzi walczyli tam z innymi Francuzami, którzy własnych rodaków, a nie obcych przybyszów zza morza, uważali za swoich największych wrogów. Wdając się w nierozważną potyczkę z Burgundczykami, Joanna d'Arc została pochwycona przez wrogów i za bardzo wysoki okup sprzedana w niewolę Anglikom. Ci, odesławszy ją do normandzkiego Rouen, postanowili wytoczyć proces inkwizycyjny kobiecie, którą podejrzewali o kontakty z nieczystymi mocami.

Helen Castor bez ogródek obwieszcza czytelnikom swojej książki, że krytyczna i obiektywna analiza dokumentów procesowych obu przewodów sądowych Joanny d'Arc - tego skazującego ją na spalenie na stosie, dokonanego francuskimi rękami za pieniądze i w interesie Anglików w 1431 roku, jak i rewizji tego orzeczenia, zwołanego po 25 latach przez Karola VII - ociera się o niepodobieństwo. Oba te procesy zwołano bowiem po to, aby wybiórczo manipulując faktami, swobodnie żonglując wątpliwymi dowodami i gmatwając niespójne i często wzajemnie się wykluczające zeznania świadków, dowieść wszem i wobec z góry założonej tezy. Za wszelką cenę udowodnić herezji Joanny i z taką samą determinacją rozwiać wszelkie wątpliwości co do jej świętości. O procesie skazującym pisali w swoich utworach literaci tej miary, co noblista George Bernard Shaw, autor głośnej "Listy Schindlera" Thomas Keneally, czy Jean Anouilh w swojej znakomitej sztuce pt. "Skowronek", w której wykorzystując koncepcję "teatru w teatrze", z pełnią dramatopisarskiego kunsztu maestrią, oddał przed oczy widzów najbardziej znaczące epizody z życia Jeanne la Pucelle. Wielce udanej adaptacji tej sztuki przed bez mała sześćdziesięciu laty dokonał na potrzeby Teatru Telewizji Jerzy Antczak, obsadzając jako Joannę Jadwigę Barańską, a jako Karola VII zmarłego niedawno Ignacego Gogolewskiego. Pierre Chauchon, arcybiskup Beauvais i gorący orędownik księcia Bedford i króla Henryka VI, był żywotnie zainteresowany tym, aby zdeprecjonować w najgorszy możliwy sposób - jako opętaną przez szatańskie mamidła heretyczkę - kobietę, która wyniosła do królewskiej korony największego wroga swoich protektorów. Tymczasem ćwierć wieku później inkwizytor generalny Johan Bréhal, nominowany łaską Karola VII Zwycięskiego, także doskonale rozumiał, w którą stronę wieją przychylne polityczne wiatry. Umierając 30 maja 1431 roku, palona na stosie z imieniem Jezusa na ustach, Joanna nie mogła sobie nawet wyobrazić, że po spopieleniu jej ciała historia jej krótkiego życia obrośnie legendą, przez stulecia wzniecając pełne namiętności spory o to, ile było mitu w prawdzie, a ile prawdy znajdowało się w micie. Renesans zainteresowania postacią Joanny przyniósł rewolucyjny przełom XVIII i XIX wieku, kiedy sacrum ścierało się z profanum, a świecka republika z zanurzoną w klerykalizmie monarchią. Tej dyskusji nie zakończyła bynajmniej kanonizacja Joanny d'Arc, dokonana w 1920 roku przez papieża Benedykta XV. Bowiem wyjątkowość tej postaci moim zdaniem nigdy nie da się wtłoczyć w konwencjonalne ramy pospolitej oczywistości. A to oznacza tylko tyle, że fascynacja osobą Dziewicy, Męczennicy i Wyzwolicielki zarazem nigdy nie pozwoli odsunąć się w ciemną pomrokę zapomnienia i niepamięci.

W wyniku wojny stuletniej zwycięska Francja wyparła posiadłości angielskie z kontynentalnej części Europy z powrotem na Wyspy Brytyjskie. Nie mogąc sprostać francuskiej przewadze na kontynencie, Anglicy zostali zmuszeni do szukania terenów dla swojej ekspansji w odległych zamorskich krainach po drugiej stronie bezkresnych oceanów. W ten sposób położono podwaliny pod budowę potężnego brytyjskiego kolonialnego imperium, które rozmiarami, trwałością i rozmachem przyćmiło wszystkie inne kolonialne imperia pozostałych mocarstw. Kto wie, czy Stany Zjednoczone powstałyby w znanej nam dzisiaj formie i kształcie, gdyby Anglicy zamiast do Ameryki powędrowali ze swych francuskich włości na wschód bądź na południe, aby podbijać bogate, sąsiednie wobec Francji i rozdrobnione politycznie Niemcy lub Włochy? Wojna ta wywindowała na polityczną scenę zalążki nowoczesnych narodów angielskiego i francuskiego, w pełni świadomych tego, że jeden cel, przelana solidarnie na polu bitwy krew i wspólna tożsamość języka i kultury, trwale łączy ze sobą ludzi różnych stanów i grup społecznych. To nikt inny jak król Henryk V podniósł do rangi oficjalnej dewizy Korony Angielskiej francuskie (sic!) zawołanie króla Ryszarda Lwie Serce "Dieu et mon droit", co się tłumaczy jako "Bóg i moje prawo". Oznacza ono tyle, że w Królestwie Anglii jedynym suwerenem i najwyższym prawodawcą jest aktualnie panujący monarcha, a prawa, które jest władny nakładać na swoich poddanych, mogą być ograniczane jedynie boskimi przykazaniami. I choć współcześnie Wielka Brytania jest monarchią konstytucyjną, to nie litera prawa, lecz bardziej niepisany zwyczaj i utarta przez wieki praktyka i tradycja powodują, że w powszechnej opinii król panuje, ale nie rządzi. Tak między Bogiem a prawdą, władza monarchy jest znacznie większa niż jego konstytucyjne prerogatywy. Król, niezmienny w splendorze swego dostojeństwa, włada bowiem duszami swoich poddanych, w przeciwieństwie do przychodzących i odchodzących z woli wyborców, skompromitowanych swoimi błędami polityków. Przykład zmarłej niedawno królowej Elżbiety II najdobitniej potwierdza tę tezę. Kontrastując się z Brytyjczykami wyobraźmy sobie przez chwilę, że hasło "Bóg, Honor, Ojczyzna", wypisane na bojowych sztandarach Wojska Polskiego, na skutek jakiejś archaicznej tradycji jest tam uwieczniane w niemieckiej wersji językowej "Gott, Ehre, Vaterland". Nie sądzę, żeby jakiś Polak mógł coś takiego obojętnie przełknąć i zaakceptować. Tymczasem Brytyjczycy poczytują to sobie jako powód do największej dumy. Wojna stuletnia jest też konfliktem pełnym bolesnych i wstydliwych dla obu stron wydarzeń, o których i Anglicy, i Francuzi chcieliby jak najszybciej zapomnieć. Wyobraźmy sobie, że w konflikcie z królem Polski Krzyżacy kilka razy z rzędu doznają na polu bitwy militarnej klęski o rozmiarach Grunwaldu, ale zwycięstwo w całej wojnie i tak koniec końców należy do Zakonu. Oto spojrzenie na wojnę stuletnią z perspektywy Anglików. Tymczasem dla Francuzów szczęśliwy i zwycięski koniec wojny okupiony został pasmem bolesnych bitewnych klęsk, widmem krwawej wojny domowej, burgundzkiego separatyzmu, który o mały włos nie zdołał wybić się na niepodległość, a także przekonaniem, że największa narodowa bohaterka w dziejach Francji zginęła zdradzona i zamęczona przez samych Francuzów, którzy, przekupieni cudzymi pieniędzmi, woleli służyć obcym panom. Nie bez przyczyny generał de Gaulle wybrał na symbol opozycyjnego względem kolaborującego z nazistami rządu Vichy ruchu Wolnej Francji podwójny Krzyż Lotaryński, w oczywistym skojarzeniu nawiązujący do dziedzictwa mężnej i szlachetnej Joanny. W małej lotaryńskiej wiosce Domrémy-la-Pucelle wciąż żyją potomkowie krewnych Joanny d'Arc. Dzięki jej poświęceniu mogą z dumą nazywać się Francuzami w zjednoczonej i wolnej od koszmaru wojny Europie. A dzięki znakomitej książce Helen Castor, która portretując tytułową bohaterkę z erudycyjnym znawstwem i wrażliwością empatycznego psychologa, nie gubiąc proporcji ani perspektywy, sportretowała również całą epokę zawiłej i fascynującej zarazem wojny stuletniej, każdy, kto weźmie do ręki i przeczyta jej dzieło, skończy lekturę z poczuciem bezmiernej literackiej i intelektualnej satysfakcji. Tak bowiem smakuje namiastka doskonałości.

Ocena recenzenta: 5,5/6


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1269
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: